[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pózniej czas przyjdzie  rzuciła znacząco ku Kordelii.  Ot, siędziem sobie zimą przy ogarku i
pogwarzym, uczciwie, jak niewiasta z niewiastą, co tam którą od grasantów spotkało. Ale nie
teraz. Bo teraz trzeba się do roboty brać, a chyżo!
 Niby do czego, Babuniu?  zapytał ktoś nieśmiało.
 Wioskę odbudować.  Wzruszyła ramionami.  To chyba jasne.
Odpowiedziało jej głuche, pełne grozy milczenie.
*
Przez cztery dni ocalałych z pogromu mieszkańców Wilżyńskiej Doliny nie niepokoił nikt,
prócz zdziczałych psów i gawronów. Te ostatnie przypatrywały się wysiłkom ludzi z koron
okolicznych topól, pokrzykując prześmiewczo i wrednie. Wieśniaczki zaś zgodnie uznały, że
wiedzma musiała się opić szaleju, albo włóczęga po pańskich dworach do reszty pomieszała jej w
głowie. Jednak nie zdradzały się przed Babunią Jagódką ani z owymi przemyśleniami, ani z
przerażeniem, kiedy jednym machnięciem ręki zwalała potężną sosnę i ociosywała ją z konarów.
Nie pytały też, skąd nagle w zgliszczach Wilżyńskiej wioski pojawiły się cztery zaprzęgi wołów i
para dorodnych bułanych koników, którymi ściągano bale z poręby. Dość, że chałupy rosły jak
drożdżowe baby, a powietrze wokół Babuni Jagódki aż trzeszczało od magii.
Ostatecznie grasanci byli daleko, a wiedzma blisko.
Po cichu liczyły, że skoro w całej Wilżyńskiej Dolinie nie zostało już nic zrabowania,
dezerterzy nie będą mieli powodu, by wałęsać się po okolicy.
I, jak to zwykle w podobnych razach bywa, przeliczyły się niezmiernie. Aupieżcy
podciągnęli pod wioskę ciszkiem i popod wieczór, kiedy ogniska ćmiły się leniwie, a objedzone
wiedzmimi zapasami dzieci układały się do snu w ruinach splądrowanego kościółka, który
obrócono na wspólną siedzibę.
Wiedzma podniosła głowę znad obgryzanego kurzęcego udka i ponad dymem z suchych liści
wietrzyła chwilę jak posokowiec. Potem odrzuciła kość w ogień, a płomienie natychmiast
chwyciły ją, zlizały resztki tłuszczu i znów przygasły.
 Uciekajcie!  rzuciła krótko.
Wystraszone kobiety jęły się podrywać kolejno, rozpierzchać między resztkami popalonych
sadyb i jasnymi zrębami nowych budowli, aż wreszcie przy ogniu nie został nikt, prócz Babuni
Jagódki, drobnej i przykurczonej w swoim ciemnym płaszczu i chustce w czerwone róże. Grzała
nad ogniskiem pokrzywione artretyzmem palce i mamrotała coś do siebie po cichu, kiedy
grasanci jechali główną ulicą wilżyńskiej wioski pomiędzy kadłubkami chałup. Wiatr przycichł,
gawrony przylgnęły w koronach drzew, obdartych już jesienną zawieruchą z listowia. Tylko
konie stukały kopytami po zamarzniętej grudzie i parskały niespokojnie.
Wiedzma zerwała leszczynowy pręt i zakreśliła nim krąg nad ogniskiem. Liście zwinęły się i
uleciały ku górze, a przygasające polana buchnęły rzęsistym światłem. Przymrużyła ślepia, żółte i
rozjarzone od magii, gdyż grasanci zaczynali już wjeżdżać na wioskowy plac. Prowadził ich
rosły chłop, z gęby jeszcze niestary, ale w jego brodzie, zwajeckim zwyczajem splecionej w dwa
warkocze, widać było pasma siwizny. Strój miał zbytkowny, kołpaczek z czerwonego sukna
obszyły rysim futrem i ozdobiony zapinką z rubinem wielkim jak gołębie jajo; złote guzy u jego
kubraka więcej były warte nizli cały folwark władyki wraz z przyległościami. Jechał śmiele, nie
rozglądając się zanadto na boki, a wierzchowiec, wspaniały turzniański siwek, potrząsał grzywą,
jak na wesele przystrojoną szkarłatnymi wstążkami.
Tuż za nimi ciągnęli następni, zgrabnym komunikiem i czujniejsi krzynę, z prawicami na
jelcach szarszunów bądz zakrzywionych szabelek, które ostatnimi czasy za przyczyną
Servenedyjek coraz częściej noszono w Górach %7łmijowych. Skoro dostrzegli szopy, majaczące w
mroku dopiero co ściętym drewnem, i podstawy świeżych chałup, jęli wodzić podejrzliwie
wzrokiem po zaroślach wokół drogi i zgliszczach, nad którymi z wolna unosił się siny opar.
Jeden z grasantów, młody chłopak w łosiowej kurcie, zobaczył pojedyncze pasemko, które jak
bluszcz pełzło i owijało się wokół węgła starej gospody. Zcisnął kolanami konia, by podjechać
bliżej i lepiej obejrzeć to dziwo. Jednak kiedy smużka mgły sięgnęła pęcin, krępy górski konik
kwiknął przerażony i uskoczył w bok jak przed żmiją, nieledwie zrzucając jezdzca.
Wśród grasantów przebiegł szmer, a konie zbiły się w ciaśniejszą gromadę. Przywódca
obejrzał się przez ramię i krzyknął coś, machnąwszy ręką w kierunku ruin kościółka. Pięciu
łupieżców z ociąganiem odłączyło od towarzyszy i ruszyło ku wilżyńskiemu cmentarzowi
między szeregiem jałowców, które wydawały się zanurzone w półprzezroczystym oparze. Reszta
zmierzała jednak ku wiedzmie, a ich dowódca znacznie się wysforował i Babunia słyszała już
dzwięk dzwonków, zawieszonych u czapraka. Turzniański konik tańczył na ścieżce, dzwoneczki
pobrzękiwały razno, grasant gwizdał przez zęby wesołą piosenkę. %7łe zaś mgła zatrzymała się na
progach chałup wokół placu, jego ludzie otrzezwieli z pierwszego przestrachu i zaczęli się znowu
prostować w siodłach.
 Fo-fu-fe-fi, czuję zapach ludzkiej krwi!  rzuciła od niechcenia Babunia, kiedy grasant [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl