[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zaciÄ…gnÄ…Å‚, aby mieć oko na przyjaciela. JeÅ›li mam ko­
goś winić, to chyba Opatrzność.
- Opatrzność ponosi odpowiedzialność za wiele
spraw - odparła cicho. - Ale i Opatrzność zsyła nam
czasami błogosławieństwa.
- Tak - uśmiechnął się - jeśli jesteśmy dość mądrzy,
by je dostrzec.
Puścił jej dłoń, znowu napełnił sobie szklankę. Stał,
popijajÄ…c kordiaÅ‚ z wzrokiem wbitym w strumieÅ„ i ros­
nÄ…ce nad nim drzewa.
- A jak ty byś zareagował, gdybyś odniósł taką ranę?
- Sam się nad tym czasem zastanawiałem. Z pewno-
169
ścią byłbym wściekły, pewnie nie dowierzałbym... przez
miesiąc lub dwa, może dłużej. A potem mój gniew
zmieniłby się w bunt. Chyba walczyłbym, Mirando.
WalczyÅ‚ i darÅ‚ pazurami, żeby przywrócić sobie god­
ność. CzÅ‚owiek poruszajÄ…cy siÄ™ o kulach na ulicy po­
siada swojÄ… godność. CzÅ‚owiek leżący w łóżku bez­
czynnie to karygodne marnotrawstwo.
- A kobieta w fotelu na kołach? Czy jest w niej choć
trochę godności?
- Oczywiście, że tak, jeśli coś robi ze swoim życiem.
Jeśli jednak wyciera tylko ścieżkę z sypialni do ogrodu
i nigdy nie wychodzi do świata...
- Wiem, o czym mówisz.
- Nie sądzę, abym wyraził się niejasno.
Morgan przez chwilÄ™ obawiaÅ‚ siÄ™, że Miranda obra­
zi siÄ™ za jego sarkastyczny ton, ale ona tylko siÄ™ roze­
śmiała.
- Nie dajesz mi żadnych forów. Popatrz, oto jestem tu­
taj, naprawdę daleko od ogrodowej ścieżki, siedzę nad
strumieniem z tymi głodnymi... - mówiąc, zatoczyła ręką
szeroki łuk i omal nie spadła. Krzyknęła z przerażenia.
Rzucił się do przodu i chwycił ją mocno.
- Ostrożnie, kotku. Te głodne kaczki załatwiłyby się
z tobÄ… w okamgnieniu.
Podniosła na niego wzrok i skrzywiła się.
- E, nie mam jeszcze na kościach dość mięsa, by je
skusić.
Morgan objął ją mocniej. On dałby się skusić tym,
co jest.
Powinien byÅ‚ jÄ… wypuÅ›cić, a nie stać, tulÄ…c jÄ… w ra­
mionach. Lecz tak cudownie było mieć ją w objęciach:
skóra pachnąca słońcem, ciepłe ramiona. Podciągnął się
170
na murek, przerzucił nogi przez szczyt i usiadł obok
niej, mocniej obejmujÄ…c jÄ… w talii lewym ramieniem.
Niech diabli porwą przyzwoitość. Potrzebował teraz
wsparcia - jak nigdy przedtem.
Nie powinien był opowiadać jej o Phillipie. Wciąż
jeszcze bolaÅ‚o jak jasna cholera, nawet jeÅ›li smak klÄ™­
ski złagodziło to, że pomógł Mirandzie. W końcu nie
był cholernym cudotwórcą. Dlaczego właściwie ma się
czuć winny, jeÅ›li wÅ‚asna rodzina Phillipa i kobieta, któ­
rą kochał, nie zdołali przywrócić go życiu?
Siedział w milczeniu obok Mirandy, obserwując, jak
rzuca okruchy kaczkom, i wsÅ‚uchujÄ…c siÄ™ w szelest li­
ści kasztanowca lekko poruszanych wiatrem. Słońce
przesunęło siÄ™ już i miejsce, w którym siedzieli, pogrÄ…­
żyło się w cieniu, wiatr stał się chłodniejszy. Podniósł
ramiÄ™, aby osÅ‚onić plecy Mirandy, i przytuliÅ‚ jÄ… moc­
niej. Przez chwilÄ™ jej kapelusik znajdowaÅ‚ siÄ™ na wyso­
kości jego podbródka. Zauważył też, że koszyk na jej
kolanach byÅ‚ pusty. Butelka kordiaÅ‚u, stojÄ…ca obok nie­
go, również była prawie pusta. Nic dziwnego, że się tak
rozgadał. Alkohol zawsze rozwiązywał mu język.
Lecz gdy poczuÅ‚, jak Miranda miÄ™kko opiera siÄ™ o je­
go ramię, ogarnęło go ciepłe, słodkie uczucie. Chciał je
nazwać po imieniu, ale nie umiaÅ‚. CzÄ™sto czuÅ‚ pożąda­
nie dla kobiety. Często odczuwał głęboką czułość dla
swej matki i siostry. Nigdy jeszcze jednak nie doÅ›wiad­
czył obu tych uczuć jednocześnie, atakujących go na
przemian, raz jedno, raz drugie, aby wreszcie połączyć
siÄ™ w coÅ› nieuchwytnego, jakÄ…Å› tÄ™sknotÄ™, szczególne za­
dowolenie, które nie miało logicznego wyjaśnienia.
Najlepiej chyba obwinić o wszystko kordiaÅ‚ agre­
stowy.
171
- Z pewnością jesteś już zmęczona - odezwał się, gdy
głowa Mirandy spoczęła na jego ramieniu.
- Mmmm... troszeczkę. A kordiał sprawił, że trochę
kręci mi się w głowie. To miłe - podniosła na niego
wzrok. - Morganie, to był dobry dzień.
- To prawda. Myślę jednak, że czas już wracać do domu.
- Zanim jednak odsunÄ…Å‚ siÄ™ od niej, pochyliÅ‚ gÅ‚owÄ™ i szep­
nÄ…Å‚ jej do ucha: - Mirando... ten pierwszy dzieÅ„ nad jezio­
rem... pozostanie na zawsze również w mojej pamięci...
Obdarowała go sennym uśmiechem.
- Wiem...
Niosąc Mirandę do frontowej części gospody, starał
się udawać, że nie czerpie przyjemności z trzymania jej
tak blisko siebie, że nie rozkoszuje siÄ™ ciepÅ‚em i subtel­
ną energią, jakie z niej emanowały. Co, u diabła, się
z nim dzieje?
ZrozumiaÅ‚ dopiero w drodze do domu, gdy Miran­
da zdrzemnęła siÄ™ znowu z gÅ‚owÄ… na jego ramieniu. Za­
czął się zastanawiać, kiedy to zwyczajna potrzeba
ochraniania jej stała się czymś znacznie bardziej...
uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ żaÅ‚oÅ›nie, gdy skory mózg podpowie­
dział mu przymiotnik  barokowym".
Miranda miaÅ‚a wrażenie, że zaraz wzlÄ™ci w powie­
trze. Uczucie, które jÄ… ogarniaÅ‚o, byÅ‚o upajajÄ…ce i osza­
łamiające. Powinna ćwiczyć pisanie, ale co chwila
otwierała szufladkę w stole, gdzie spoczywały trzy
srebrne sztućce. Uśmiechała się do nich, wzruszona.
Dzisiejszego popoÅ‚udnia wraz z Morganem przeby­
li niezmiernie długą drogę i zbliżyli się do siebie. Przede
wszystkim dowiedziaÅ‚a siÄ™, że Morgan pochodzi z nie­
zwyczajnej rodziny - ojciec dżentelmen, który poślubił
172
córkę drukarza, wujek wydawca, którego otaczał czcią,
i siostra, która bez zmrużenia oka poÅ›lubiÅ‚aby poważ­
nie rannego człowieka.
Dzięki tym wzajemnym zwierzeniom łącząca ich
wiÄ™z ulegÅ‚a zmianie. Nie byli już niepewnymi sprzymie­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl