[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niami czerwieni, jakby budynki były butelkami napełnionymi najlepszym rodzajem cabernet
sauvignon, a ulice spływały winem.
Za mną, na niebie płonęło słońce. Wyobraziłem sobie Bently ego jak słucha krzyków i
nawoływań; bezskutecznie wpatruje się w słoneczną tarczę, nic widząc nic prócz czerwonego
blasku. Potem... coś się pojawia. Plamki. Plamki. Poruszają się ostrożnie, są coraz bliżej. Z
nieba nadchodzą Indianie. Może dosłyszy jeszcze furkot włóczni alhiil lecących w jego kie-
runku.
Do moich uszu dobiegł stłumiony huk, dzwięczący w jesiennym powietrzu i odbijają-
cy echem od budynków. Kłoś strzelił lub eksplodował pocisk włóczni. Cokolwiek to byto,
miało swoją potęgę. Jeszcze kilka wybuchów. Przeszedłem na ręczne sterowanie śmigaczem,
aby móc szybować z większą prędkością niż na to pozwalały przepisy. Gdyby mnie zatrzy-
mano, powiedziałbym, że ścigam dzikich Indian. Silnik ryknął i pomknąłem na wschód,
wzdłuż jedwabistej ulicy. Pięć lub sześć przecznic dalej dostrzegłem smugę dymu.
Galeria i bistro Bently ego leżały w gruzach. Ogień buchał przez rozbite okno, w któ-
rym zwisał oberwany napis  Zamknięte , podskakujący pod wpływem wydobywającego się z
wewnątrz żaru. Przeciwległą ścianę zdobiły duże, czarne plamy po eksplozjach włóczni alhitl.
Ziemia wokół również zryta była lejami wybuchów i pokryta odłamkami. Wokół wejścia do
galerii zgromadził się tłum ludzi.
Początkowo przypuszczałem, że zgromadzeni biorą udział w jakiejś ceremonii religij-
nej, ale gdy znalazłem się bliżej, dostrzegłem obiekt ich zainteresowania. Jedna z kołder
Jancy, obrazy, rzezby leżały na zewnątrz, tworząc spory stos. Zastanowiło mnie, jakimi kryte-
riami kierowano się przy wyborze. Indianie posiadali dość osobliwe poczucie piękna. Tutaj
wyglądało na to, że wynieśli po prostu wszystko.
Kilka osób szperało między leżącymi przedmiotami, lecz na pewno nic z zamiarem
kradzieży czegokolwiek. Nie na Kandeli. Tu albo popełnia się przestępstwo na wielką skalę,
albo w ogóle.
Jeden z mężczyzn stanął tyłem do stosu i spojrzał w niebo. Dyszał z gniewu.
- Pierdolone czerwonoskóre gnojki! - powtarzał w kółko.
Stojąca w pobliżu kobieta zanosiła się histerycznym płaczem. Dwie inne, nieco star-
sze, pospieszyły jej z raczej wątpliwą pomocą, domagając się, aby opowiedziała im, o co
chodzi. Bardziej niepokojący był dla mnie widok kilku mężczyzn rozmawiających przyciszo-
nymi glosami. Trudno byłoby się doszukać w ich twarzach zaskoczenia lub niedowierzania -
jedynie nienawiść. Dwa słowa przechodziły z ust do ust, coraz głośniej rozbrzmiewając w
ciszy popołudnia:  zniszczyć Indiańców .
Minąłem szacownych obywateli Jackson, idąc za róg budynku, w kierunku drzwi bi-
stro. Z wnętrza dobierał zduszony krzyk, przerywany pojękiwaniem. Mechaniczny majordo-
mus płonął. Odnalazłem Vernę rozciągniętą na długim stole. Pierś miała zbrukaną krwią,
ciało sztywne jak deska. Była martwa od wielu godzin. Poczułem żar bijący od drzwi prowa-
dzących do galerii. Futryny poczęły czernieć.
Nie miałem większej nadziei, że uzyskam pomoc komputera.
- Czy jest tu ktoś jeszcze? - spytałem.
- Boże, co za koniec - szepną! dom. - Płomienie, płomienie liżą me rany, krew wrze
niczym lawa.
O, Jezu. Wyposażyli go w algorytm poety. Kiepskiego poety.
- Gdzie jest Kem Bently?
- Odeszli, wszyscy odeszli, prowadzeni przez innych, których skóra była jak płomień i
oczy gorzały płomieniem. Płonę, płonę. Kapitanie mój, kapitanie. Odszedłeś. Zniknęły twe
słowa i twe dotknięcie.
Zastanowiło mnie, jaki związek łączył Benlly ego z bistro i galerią. Dom wydał krótki
bolesny krzyk, potem zapadła cisza.
Bently i jego ludzie znajdowali się teraz prawdopodobnie w drodze ku Przeznaczeniu,
ciśnięci na dno kanu. Będą żyli, póki Thomas nie odzyska rytmu. Potem umrą. Będą żałować,
że nie spłonęli wraz z galerią. Indianie z Missisipi stosowali wyszukane metody torturowania
jeńców. Wyszedłem z walącego się bistro.
Nieomal wpadłem na grupę złożoną z burmistrza Oldfrunona, szeryfa Marqueza i
członków Pierwszej Brygady miejscowej straży ogniowej. Duży śmigacz strażaków krążył
nad nami niczym olbrzymia ważka, lejąc strumienie wody z rozczapierzonych odnóży. Dach
galerii zapadł się z błyskiem rozżarzonych gontów.
- Pozostał ktoś wewnątrz? - spytała dowodząca strażakami Janet Kreci. Wyglądało na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl