[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mną otworem. Mogłem dotrzeć do najbardziej strzeżonych zakamarków kosmodromu.
Początkowo po prostu spacerowałem w poczekalni, w której rosły drzewa, były przytulne bary,
pełna słońca przestrzeń i już jakiś nieziemski czas. Ludzie witali i żegnali krewnych i znajomych.
Uporządkowane stadka dzieci zabawnie kroczyły pod okiem poważnych i dorosłych opiekunów
ku polom startowym, bez wątpienia przeżywając już w myślach przygody w kraterach Księżyca.
Wszyscy ci delegowani, artyści, turyści i niedoświadczeni urlopowicze snuli się wokół mnie tak,
jak gdyby wiedzieli, co mają robić. Ubrania modniś raz po raz zadziwiająco zmieniały barwy w
czasie chodzenia, szokując napotkanych ludzi wszelkimi odcieniami kolorów tęczy.
Był to oczywiście kosmodrom najwyższej kategorii.
Wyszedłem na platformę widokową, z której ludzie przypominali już jak gdyby śmieszne
kreseczki. Tutaj także gdzieniegdzie siedzieli odprowadzający. Ci, którzy chcieli, mogli widzie
przed sobą twarz lub całą postać odjeżdżającego człowieka i mogli z nim rozmawiać dopóty,
dopóki luki statku nie zatrzasnęły się głucho. Same statki jak smukłe strzały rozcinały
złocistobłękitną dal i lekko drżały w strumieniach rozgrzanego powietrza. Raz po raz któraś z
tych strzał zrywała się z miejsca i z lekkim gwizdem znikała w oddali jak gdyby rozpuszczając
się w promieniach słońca. I wtedy ktoś z odprowadzających wstawał i kierował się do wyjścia.
Pociągnęło mnie znowu na Marsa. Mogłem to uczynić od razu& Ale co z pracą? Moją
pracą? Nie. Na Marsa za wcześnie.
Zwróciłem uwagę na twarze ludzi. Tuż przed odlotem były radosne i żywe, a teraz 
smutne i napięte. Spostrzegłem także, że ten smutek i napięcie pojawia się na nich także w
trakcie rozmowy, tylko że było ono wówczas skrzętnie, chociaż na pewno nieświadomie, ukryte.
Zaciekawiło mnie to, jak gdyby uchylił się rąbek jakiejś tajemniczej zasłony. Pomyślałem
też: co w tym specjalnego  ludzie żegnają swoich bliskich i jest im smutno. Tak, wszystko w
porządku.
Wszedłem jeszcze wyżej  tam, gdzie było pusto i znowu wyobraziłem sobie moment
odlotu. Oto stoją na podnośnikach swoich statków. Tysiące ludzi znajduje się na tarasie
widokowym i jeszcze dziesiątki, i setki tysięcy, na najbliższych wzgórzach, i jeszcze miliony
przy telewizorach radośnie pozdrawiają ich gestami& Tfu, do diabła! Wszystko jawi mi się
nazbyt radośnie. Ta właśnie radość nie pozwalała mi zatrzymać obrazu chociażby na chwilę. W
gruncie rzeczy obraz ten nie jest mi potrzebny. A mimo wszystko było w nim coś, co tak
nieubłaganie znikało przede mną, i bez czego nie mógłbym zrobić tego, co najważniejsze.
Wówczas ludzie żegnali swoich bliskich. Skoncentrowałem się. Obraz pojawił się 
zatrzymałem go. Ale to nie były tysiące żegnających. Początkowo dostrzegłem przystojną
dziewczynę w sukni mieniącej się niebieskimi odcieniami. Była bardzo piękna. Płakała. Sama nie
dostrzegała tego. Ale dlaczego? Kogo żałowała? Czy tych dwojga? Czy siebie? Ciągle myślałem
tylko o tym. Twarz dziewczyny przysunęła się do mnie bardzo blisko  tak, że pozostało tylko
dwoje wielkich, czarnych, szeroko rozwartych oczu. W ich kącikach były łzy. Wpatrywałem się
w te oczy. Zdaje mi się, że zrozumiałem ją. Patrzyła na tych dwoje, którzy byli zakochani. Ona
także kochała. Teraz, w tej chwili była tą dziewczyną, która miała odlecieć na  Czułości . I
miłość, i czułość, i nieszczęście tkwiły w jej oczach, w jej spojrzeniu, w jej łzach. To ją żegnano.
Niechby nawet na chwilę, na zawsze, na długo. Rozstawała się z tym światem, na którym
przeżyła pierwsze dwadzieścia lat  z tymi ludzmi, uczuciami, uśmiechami, błahymi
rozmowami, czułymi spojrzeniami, gestami. A co będzie tam, w przyszłości? Cały czas był
poryw, namiętne dążenie wciąż naprzód, w niewiadomą, i oto teraz na chwilę pojawia się ból i
nieszczęście, dlatego że cała przeszłość pozostaje tu, i za kilka minut z przerażającą szybkością
pozostanie poza nią.
Mimo wszystko zbliżyłem się do czegoś.
Lekko poruszyłem obraz. Teraz przede mną stał młodzieniec. Trzymał rękę dziewczyny o
wielkich oczach, w których były łzy. Ich ręce zastygły w jakimś nienaturalnym geście 
zacząłem się obawiać, że on złamie jej delikatne palce& Ale ani on, ani ona tego nie odczuwali.
Odwróciłem twarz młodzieńca tak, żeby patrzył prosto na mnie. Tak& Oczywiście& Zegnał się
ze sobą. Twarz jego była śmiała, nieco surowa, wyrażała zdecydowanie. Nie dostrzegłem
wahania, tylko to ledwie dostrzegalne:  %7łegnajcie!&  Jeszcze raz poruszyłem obraz  wciąż w
wielkim zbliżeniu. Oto kobieta& Odprowadza swoje dziecko, już dorosłe, ale dla niej wciąż
dziecko. Z twarzy bije duma, ale i jest nieprzeparta chęć cofnięcia tego wszystkiego  nie, nie
żegnać, lecz przytulić do piersi i nigdy więcej nie wypuścić, nigdy.
Obraz przesuwa się na prawo, na lewo, w górę, w dół& Starzec, jakaś kobieta,
dziewczynka& i jeszcze, jeszcze jacyś ludzie. Twarze, postacie i dusze, dusze ludzkie otwarte ku
tym dwojgu, którzy stoją na podnośnikach  Myśli i  Czułości .
No cóż, zdaje mi się, że choć trochę zrozumiałem tych, co żegnali, chociaż było to
niewiele. W myśli zbudowałem teraz ogólny obraz. Udało mi się to z trudem, ale się udało.
Zawstydziłem się z powodu tych wymachujących rąk w  powitalnym geście. No cóż! Ludzie
oczywiście na swój sposób wymachiwali im rękami  z radością, z bólem, z czułością& Jedni
mieli w oczach łzy, jak ta dziewczyna o wielkich, czarnych oczach, inni coś krzyczeli, uśmiechali
się, patrzyli surowo, w skupieniu i ze spokojem.
Nie można było dłużej zatrzymać w myślach tego obrazu  nie starczyło mi na to siły i
woli. Rozerwałbym się na tysiące kawałków, gdybym nawet spróbował zatrzymać go w swojej
świadomości. Zresztą teraz nie było mi to już potrzebne.
Zrozumiałem, że każdy był tu sam ze sobą i po części jednym z wielu. Zdekoncentrowałem
się i obraz znikł. No i dobrze! Wiele mnie nauczyli. Przybliżyłem się do momentu rozwiązania
swojego zadania i zmęczyłem się. Siedziałem z odrzuconą na oparcie fotela głową i o niczym już
nie myślałem& Strzały statków wzbijały się w górę, ktoś odlatywał, pozostawiając cząstkę
swojej duszy na Ziemi  w tych, co żegnali. Ktoś pozostawał oddając siebie kosmosowi,
którego być może nigdy nie zobaczy.
Minęła godzina. Cóż z tego. Trzeba kontynuować rozpoczętą pracę. Wywołałem obraz ich
statków, potem zbliżyłem je i zrobiłem tak, żeby twarze kosmonautów były tuż obok siebie.
Uśmiechali się. Pózniej ona ukradkiem spojrzała na niego. Na moim obrazie niezbyt to się udało.
Przecież wówczas stali w odległości stu metrów od siebie. Jej spojrzenie było skierowane tam, ku
 Myśli i dlatego przeszło ponad nim. Trwało to niecałą sekundę, a potem obraz zamazał się i
rozpłynął.
Nie, jeszcze ich nie zrozumiałem. I w tym momencie przestraszyłem się. A co, jeśli nigdy
ich nie zrozumiem?! Wstałem i poszedłem na dół. Potem długo chodziłem po wszystkich
oddziałach obsługujących kosmodrom. Drzwi pokojów i sal stały przede mną otworem, ale dusza
tych dwojga pozostawała zamknięta.
Czy dobrze ich poznałem? No cóż, spenetrowałem biblioteki, spotykałem się z ludzmi, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl