[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciało, o rękach i nogach wyschłych do kości, o zapadniętym brzuchu, wystającej piersi, żebrach
zaznaczających się wyraznie, jak u kościotrupa. Na całym ciele został tylko drewniany krzyżyk z
relikwiarzykiem i kajdany, z których mógłby teraz wysunąć chudą nogę. Na pół godziny przed jego
śmiercią wszyscy u nas przycichli, zaczęli rozmawiać nieledwie szeptem. Jeżeli kto chodził, starał
się stąpać bez szmeru. Mało rozmawiali ze sobą o rzeczach postronnych, z rzadka tylko
popatrywali na konającego, który coraz bardziej charczał. Wreszcie wymacał błądzącą i niepewną
ręką relikwiarzyk na piersi i zaczął go zrywać z siebie, jakby i on mu ciążył, przeszkadzał, uwierał
go. Zdjęto mu też relikwiarzyk. Po jakich dziesięciu minutach umarł. Zapukali do drzwi, dając znać
wartownikowi. Wszedł stróż, popatrzył tępo na nieboszczyka i udał się do felczera. Felczer, młody
i poczciwy jegomość, trochę przesadnie dbały o swą powierzchowność, dosyć zresztą przyjemną,
zjawił się wkrótce; szybkim krokiem, głośno stąpając przez 12 Oostojewski, t.
745
ucichła izbę, podszedł do zmarłego i z jakąś szczególnie niefrasobliwą miną, snadż specjalnie
przybraną na tę okazję, ujął go za puls, pomacał, machnął ręką i wyszedł. Natychmiast zawia- "
domiono wartę dyżurną: zmarły był wielkim zbrodniarzem, ze specjalnego oddziału, toteż nawet i
jego śmierć należało stwierdzić ze szczególnymi ceremoniami. W oczekiwaniu na dyżurnych
któryś więzień cichym głosem poddał myśl, że nie wadziłoby zamknąć nieboszczykowi oczy.
Drugi wysłuchał go uważnie, milcząc podszedł do zmarłego i zamknął mu powieki. Widząc leżący
na poduszce krzyżyk, wziął go, obejrzał i w milczeniu włożył go znów Michajłowowi na szyję;
włożył i przeżegnał się. Tymczasem martwa twarz kostniała; promień światła igrał na niej, usta
były rozchylone: dwa rzędy białych, młodych zębów lśniły spod cienkich warg, które się przylepiły
do dziąseł. Nareszcie wszedł dyżurny podoficer, przy pałaszu i w hełmie, za nim dwaj stróże.
Podchodził, coraz bardziej zwalniając kroku, niepewnie zerkając na więzniów, którzy ucichli i ze
wszech stron surowo na niego patrzyli. Zbliżywszy się do nieboszczyka na odległość jednego
kroku, stanął jak wryty, jakby onieśmielony. Całkiem nagi, wyschnięty trup, w samych kajdanach,
wywarł na nim wrażenie, toteż znienacka odpiął podpinkę, zdjął hełm, co wcale nie było
wymagane, i szeroko się przeżegnał. Był to surowy, siwy wiarus. Pamiętam, że w owej chwili tuż
przy nim stał Czekunow, również siwy starzec. Cały czas w milczeniu i pilnie spozierał na
podoficera, z jakąś dziwną uwagą wpatrując się w każdy jego gest. Lecz ich oczy się spotkały, i
Czekunowowi czemuś nagle drgnęła dolna warga, skrzywił się cudacznie, wyszczerzył zęby i
szybko, mimowolnym ruchem głowy wskazawszy podoficerowi zmarłego, powiedział : -J- Toć i
on miał matkę! - i odszedł.
Pamiętam, słowa te przeszyły mnie jak nóż... Po co je wymówił, dlaczego przyszły mu do głowy?
Ale zaczęto podnosić nieboszczyka; dzwignięto go razem z łóżkiem; słoma zachrzę-ścila, kajdany,
wśród zupełnej ciszy, brzęknęły o podłogę... Podciągnięto je. Ciało wyniesiono. Raptem wszyscy
zaczęli mówić głośno. Słyszałem, jak podoficer, już na korytarzu, wysyłał kogoś po kowala. Trzeba
było rozkuć nieboszczyka... Lecz odbiegłem od tematu...
746
II. CIG DALSZY
Lekarze obchodzili izby chorych z rana; mniej więcej o jedenastej przybywali do nas
wszyscy razem, towarzysząc lekarzowi naczelnemu, przed nimi zaś, o półtorej godziny
wcześniej, odwiedzał izbę nasz ordynator. Ordynatorem był u nas podówczas pewien
młodziutki lekarz, znający się na rzeczy, uprzejmy, życzliwy, którego więzniowie bardzo
lubili, upatrując w nim jedną tylko przywarę: że jest  zanadto skromniutki . Istotnie, był
nierozmowny, czul się jakby skrępowany wobec nas, prawie piekł raki, niemal na pierwszą
prośbę chorych zmieniał im dietę, bodaj gotów byłby zapisywać im również i lekarstwa
stosownie do ich próśb. Skądinąd był to zacny młodzieniec. Wypada przyznać, że na Rusi
wielu lekarzy cieszy się miłością i szacunkiem prostych ludzi, i to całkiem słusznie, o ile
mogłem zauważyć. Wiem, że moje słowa zakrawają na paradoks, zwłaszcza gdy się
uwzględni powszechną nieufność całego rosyjskiego ludu do medycyny i do zamorskich
leków. W rzeczy samej, człowiek z gminu, gdy ciężko zapadnie na zdrowiu, woli kilka lat z
rzędu leczyć się u znachorki albo kuro-wać domowymi, ludowymi środkami (którymi wcale
nie trzeba gardzić) niż pójść do doktora albo leżeć w szpitalu. Lecz oprócz tego, że tkwi w
tym pewna nadzwyczaj doniosła okoliczność, nie mająca żadnego związku z medycyną, a
mianowicie: powszechna nieufność całego ludu do wszystkiego, co ma na sobie piętno
administracji, formalistyki; oprócz tego, mówię, lud jest zastraszony i uprzedzony do szpitali
różnymi bajdami, strachami, czasem niedorzecznymi, ale niekiedy mającymi podstawę.
Głównie jednak przerażają go niemieckie porządki w szpitalu, obcy ludzie dokoła przez całe
trwanie choroby, rygory co do jadła, opowiadania o przykrej surowości felczerów i lekarzy, o
krajaniu i patroszeniu trupów i tak dalej. A na dobitkę - powiada sobie lud - leczyć nas będą
panowie, boć lekarze są jednak panami. Ale przy bliższej znajomości z nimi (wprawdzie nie
bez wyjątków, lecz najczęściej) wszystkie te strachy znikają bardzo rychło, co, moim
zdaniem, chlubnie świadczy o naszych doktorach, zwłaszcza młodych. Większość z nich
potrafi zaskarbić sobie szacunek, a nawet miłość prostych ludzi. Ja przynajmniej piszę o tym,
co sam widziałem i czegom doświadczył niejednokrotnie i w wielu miejscach, a nie mam
powodu są-747
dzić, żeby się gdzie indziej zbyt często działo inaczej. Zapewne, lekarze w niektórych
zakątkach biorą łapówki, ciągną wielkie zyski ze swych szpitali, lekceważą sobie pacjentów,
nawet całkiem zapominają o medycynie. Tak jeszcze bywa, lecz ja mówię o większości, albo
raczej o tym duchu, o tym kierunku, który się teraz, za naszych dni, przejawia w medycynie.
Ci zaś odstępcy, wilki w owczej trzódce, cokolwiek by przytoczyli na swe usprawiedliwienie,
jakkolwiek by się tłumaczyli na przykład środowiskiem, które z kolei zaprzepaściło i
ich samych, nigdy nie będą mieli słuszności, zwłaszcza jeśli przy tym utracili miłość
blizniego. A miłość blizniego, życzliwość, braterskie współczucie są może niekiedy
potrzebniejsze choremu niż wszelkie lekarstwa. Powinni byśmy nareszcie zaniechać
ślamazarnych skarg na środowisko, które nas niszczy. Owszem, prawdą jest, że niszczy w nas
niejedno, ale przecież nie wszystko, i częstokroć ten i ów sprytny, świadomy rzeczy filut
nader zręcznie osłania i usprawiedliwia wpływem tego środowiska nie tylko swoją słabość,
ale po prostu podłość, osobliwie jeśli umie ozdobnie mówić lub pisać. Jednakże znów
odbiegłem od tematu; chciałem tylko powiedzieć, że gmin jest nieufny i wrogo usposobiony
raczej do administracji medycznej niż do lekarzy. Gdy pozna, jacy są w istocie, szybko [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl