[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Schwartz to prostaczek, żeby nie powiedzieć kompletny baran. Był w Torgau już od ponad pół roku.
Dwukrotnie odmówiono próśb o niewykonywanie wyroku kary śmierci: trzecia odmowa była właśnie w
drodze. Najprawdopodobniej Schwartz nie był nawet świadomy tego procesu. Swoje pierwsze osiemnaście
lat życia spędzał częściej w towarzystwie bydła niż ludzi i w momencie powołania go do wojska nie udało mu
się pojąć koncepcji, że od teraz jest własnością armii i nie może już sobie chodzić dokąd chce. Został tak
długo, jak mu to odpowiadało, ale z nadejściem wiosny uznał, że jego nadrzędną powinnością jest jego
gospodarstwo, więc pewnego piątkowego wieczoru zapakował po prostu swoje walizki, zawiesił karabin na
ramieniu i odszedł. Po powrocie na wieś ukrył karabin i resztę wojskowego ekwipunku pod stertą kartofli w
stodole, po czym zaczął prowadzić normalne życie, takie jak do chwili, gdy przerwała mu je wojna.
%7łandarmeria wojskowa nie miała najmniejszych kłopotów z odszukaniem go: nie uczynił niczego, by zatrzeć
swoje ślady. Powitał ich wesoło, jakby byli starymi kumplami, którzy wpadli go odwiedzić.
- Griiss Gott!
- Heil Hitler! - odparł feldwebel, który prowadził patrol. - Szukamy Kurta Schwartza. Czy to nie ty
przypadkiem?
- Tak, to ja - potwierdził Kurt ochoczo. - Co mogę dla was zrobić? Cokolwiek to jednak jest, musimy się
pośpieszyć, bo widzę, że zbiera się
na deszcz, a tyle jeszcze mam roboty.
- W dupie mam twój deszcz! - wrzasnął feld-webel. - Idziesz z nami i to zaraz. Czeka cię sąd
polowy.
- Mnie? - Kurt spojrzał na niego zdziwiony. - Za co sąd? Nikt mi nic o tym nie powiedział.
Dopiero gdy feldwebel stracił cierpliwość i zaczął go bić i żądać, żeby mu wskazał miejsce ukrycia broni, Kurt
zaczął podejrzewać, że coś tu chyba nie gra. Tych czterech facetów w stalowych hełmach napawało go
niepewnością. Zastanawiał się, co takiego mógł zrobić, że się tak denerwowali. Może nie powinien
opuszczać baraków bez pożegnania?
Feldwebel wciąż mu wygrażał pytając o zaginiony karabin. W swoim prostym umyśle Kurt postanowił stawić
iście ośli opór, zamykając usta na kłódkę i nie zdradzając miejsca ukrycia. Feldwebel to go straszył, to znów
się przymilał, jednak bez rezultatu. Mówił mu o dezercji i o jej strasznych konsekwencjach, ale Kurt patrzył
tylko przed siebie krowim wzrokiem, nie będąc w stanie wychwycić subtelnej różnicy pomiędzy  oddaleniem
się bez pozwolenia" a  dezercją" czy faktem, że za jedno groziło więzienie i transfer do kompanii karnej, a za
drugie śmierć.
Teraz był w Torgau i oczekiwał na egzekucję. Każdego ranka, gdy Mały otwierał drzwi jego celi, by mógł
wyjść na ćwiczenia, miała miejsce identyczna rozmowa:
- Czy to już? - pytaÅ‚ Kurt. " , », , .
Mały kiwał wtedy głową i odpowiadał:
- Jeszcze nie teraz.
Kurt wzruszał wtedy filozoficznie ramionami mówiąc:
- No trudno. Może jutro? Mały zgadzał się z nim:
- Może jutro.
Problem tylko w tym, że obaj myśleli o czym innym. Mały myślał o rozkazie egzekucji, a Kurt o powrocie na
wieÅ›.
Dookoła dziedzińca biegał blondyn, wielokrotnie odznaczany oberleutnant. Był w Torgau od dwóch miesięcy.
Podczas nalotu na Berlin stracił swoją rodzinę, żonę i trójkę dzieci. Spłonęli żywcem w piwnicy. Odmówiono
mu wydania przepustki z jednostki, więc oberleutnant wziął sprawy w swoje ręce, fałszując dokumenty i
wracając do Berlina. Został schwytany niemal od razu, a skazanie go na śmierć za dezercję i fałszerstwo
zajęło sądowi dziesięć minut.
Na najwyższym stopniu kamiennych schodów siedział starszy podpułkownik, jego wyblakłe niebieskie oczy
wpatrzone były w dal. W kompletnym przeciwieństwie do otrzymanych rozkazów, ewakuował swój pułk z
beznadziejnej sytuacji, gdy Rosjanie ich okrążyli. Sąd polowy nie miał wątpliwości: sabotaż, tchórzostwo w
obliczu wroga, skazany na śmierć.
Gwałt, bunt, morderstwo, kradzież, tak zwane tchórzostwo, tak zwana dezercja - wszystkie te zbrodnie i
wiele innych zostały popełnione przez nędznych więzniów z Torgau.
- Czy nie wydaje ci się to nieprzyjemnym zajęciem - uprzejmie zapytał kiedyś Juliusa Heide oficer kawalerii -
strzelanie do ludzi, których poznałeś osobiście?
- Co to ma być za pytanie? - mruknął Heide.
- Interesuje mnie to po prostu. Wydaje mi się, że jest znaczna różnica pomiędzy walką o życie, gdy się jest
na froncie - zabijanie ludzi, których się nie zna, ponieważ jeśli ty ich nie zabijesz, to oni z pewnością zabiją
ciebie - a zabijaniem ludzi z zimną krwią, z którymi żyłeś dzień w dzień przez wiele miesięcy. Wiem, że
wykonujesz rozkazy, nie możesz nic innego zrobić tylko je wykonać ale jak się czujesz, gdy ten moment już
nadejdzie?
- Co to za idiotyczne pytanie? - Heide był wyraznie zmieszany. - Co cię to obchodzi, jak ja się czuję? Nie
łażę chyba za tobą i nie pytam, jak ty się czujesz?
- Nie, ale mógłbyś gdybyś chciał. Nie przeszkadzałoby mi to - powiedział oficer delikatnie. - Nie mam
powodów, by ci nie powiedzieć, że się cholernie boję. Czasem, gdy jestem sam w celi, po prostu leżąc tam i
zastanawiając się czy to dzisiaj po mnie przyjdą, tak się cholernie boję, że z trudem powstrzymuję się od
krzyku... Zmieszne jest to, że nigdy nie czułem takiego strachu na froncie. Wiesz, że jest duża szansa, że
zginiesz, ale...
- Zamkniesz się wreszcie? - nie wytrzymał Heide. - Mam wystarczająco dużo własnych problemów, by
wysłuchiwać jeszcze twoich.
Przestań się ciskać i wbij sobie jedno do głowy: nie znam cię, nigdy cię nie znałem i nie chcę cię znać.
JesteÅ› dla mnie tylko cholernym numerem!
Oficer potrząsnął głową, uśmiechając się.
- Znasz mnie, i to dobrze. I wszystkich innych biednych sukinsynów, którzy są tu zamknięci. Znasz nas i
nigdy nas nie zapomnisz.
Na dziedzińcu Stary dmuchnął w swój gwizdek. Cenna godzina dobiegła końca i trzeba było wracać do cel
na kolejny dzień oczekiwania. Więzniowie w milczeniu uformowali się w pary. Od dawna byli przyzwyczajeni
do rutyny, dziś jednak wydarzyło się coś, co przerwało monotonię: Gustaw Diirer - feldwebel sekcji, pojawił
się na dziedzińcu i zatrzymał długą kolumnę więzniów. Powoli mierzył ich wzrokiem, a każdy z więzniów ze
strachu starał się skryć za sąsiadem. Powszechnie uważano, że Gustaw Diirer nie był człowiekiem. Zarówno
więzniowie jak i strażnicy panicznie się go bali. Mówiło się, że ma bezpośrednie dojście do Gestapo i coś w
tym musiało być, skoro czasem sam komendant więzienia czuł się nieswojo w jego towarzystwie.
- Ty! - wrzasnÄ…Å‚ Diirer wskazujÄ…c ramieniem Lindenberga. - Ty tam! Chodz ze mnÄ….
Lindenberg gwałtownie pobladł. Zachwiał się i pewnie by upadł, gdyby nie podparły go ręce jego towarzyszy.
Każdy z uczestniczących w tej scenie, włączając Starego, był przekonany, że Lindenberga zabiorą na
egzekucję w środku po-
południa. To był rodzaj dowcipu, który bardzo by ucieszył Gustawa Diirera: przyzwyczaj więzniów do rutyny -
wizyta kapelana oznacza, że masz jeszcze 36 godzin życia - a potem nagle ją zniszcz i zasiej ziarno paniki i
niepokoju.
Gdy odprowadzano Lindenberga, wszyscy byli pewni, że widzą go po raz ostatni. Tak też sądził sam
Lindenberg. Z początku nie był w stanie uchwycić faktu, że został zaprowadzony nie przed pluton
egzekucyjny, tylko do jednego z więziennych biur administracyjnych. Minęło kilka minut, zanim to do niego
dotarło. W pokoju stała kobieta. Typowa członkini partii, wysoka i męska z cerą koloru kości słoniowej i
włosami w odcieniu wysuszonej na słońcu kukurydzy. Miała na sobie brązowy mundur, a w rękach aktówkę,
lecz Lindenberg był jeszcze zbyt zaskoczony, by zrozumieć, że mówi właśnie do niego. Z niecierpliwym
gestem powtórzyła pytanie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl