[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kronikarz powiada:
U wylotu Gracechurch Street, przed gospodą Pod Orłem, miasto wzniosło okazały łuk
triumfalny, pod nim zasię estradę sięgającą od jednej do drugiej strony ulicy i alegorię histo-
ryczną. Przedstawiała ona najbliższych przodków króla. Elżbieta z Yorku zasiadała pośrodku
olbrzymiej białej róży, której płatki układały się wokół królowej niby misterne fałdy. Obok
Henryk VII, wykwitający z równie wielkiej i podobnie ukształtowanej czerwonej róży. Dło-
nie monarszej pary były splecione, a pierścień ślubny umieszczony w sposób wielce widocz-
ny.
Z czerwonej i białej róży wyrastała sięgająca pierwszego piętra łodyga zakończona różą
czerwono-białą, z której wykwitał Henryk VIII, u boku zaś jego podobizna macierzy nowego
króla Jane Seymour. Nad parą tą wystrzelała znowu gałąz sięgająca drugiego piętra, a za-
kończona wizerunkiem samego Edwarda VI, który w majestacie zasiadł na tronie. Całe ma-
lowidło spowijały girlandy białych i czerwonych róż .
Wspaniały i barwny widok tak zachwycał rozbawioną ciżbę, że potężne okrzyki ze szczę-
tem stłumiły głosik dziecka, które w rytmach ody wyjaśniać miało znaczenie owej alegorii.
Ale Tom Canty nie martwił się wcale, bo wiernopoddańczy ryk był dlań milszą muzyką niż
najpiękniejszy nawet utwór poetycki. W którąkolwiek stronę król zwrócił radosną, chłopię-
cą twarz, lud dostrzegał zdumiewające podobieństwo pomiędzy żywym oryginałem a jego
wizerunkiem, co oczywiście wywoływało nowy huragan wiwatów.
Olbrzymi pochód sunął dalej i dalej, od jednego łuku triumfalnego do drugiego, mijał
zdumiewający szereg symbolicznych malowideł, z których każde przedstawiać miało jakąś
cnotę, talent lub zasługę młodocianego władcy.
Wzdłuż całej Cheapside ze wszystkich okien i szczytów domostw powiewały chorągwie
lub proporce, ulicę zaś wyściełały kosztowne kobierce i złotogłowie, co stanowiło dowód
niezmiernej zasobności mieszczących się przy tej ulicy składów. Inne ulice nie ustępowały
przepychem Cheapside, niektóre zasię nawet ją prześcigały .
A wszystkie te wspaniałości i cuda dla mnie są hołdem, dla mnie szeptał Tom Canty.
Policzki fałszywego króla gorzały rumieńcem podniecenia, z ócz jego strzelały radosne
błyski, szaleńczy wir ogarniał dumne myśli. W owej chwili, właśnie gdy ręką zatoczył łuk i
raz jeszcze sypnął garść monet, aby dowieść swej szczodrości, ujrzał wychyloną z drugiego
szeregu gapiów bladą, zdumioną twarz i oczy wpatrzone weń natarczywie. Dziwna omdlałość
i zmieszanie ogarnęły Toma. Poznał swą matkę! I oto ręką, dłonią zwróconą na zewnątrz,
zasłonił nagle oczy, czyniąc ów dawny, mimowolny ruch, który zrodził się z zapomnianego
dziś przypadku, a utrwalony został przez przyzwyczajenie. W jednej chwili niewiasta
przedarła się przez gąszcz ludzki, minęła gwardzistów i przypadła do miłościwego pana .
111
Objęła jego nogę, okryła ją pocałunkami i wznosząc ku jezdzcowi twarz odmienioną szczę-
ściem i miłością, zawołała:
O dziecię! Najdroższe moje dziecię!
Oficer Gwardii Przybocznej odciągnął natrętną kobietę i zakląwszy szpetnie, posłał ją jed-
nym pchnięciem krzepkiego ramienia pomiędzy tłum, z którego się wyrwała. W chwili gdy
zdarzył się ów pożałowania godny incydent, z ust Toma Canty spływały już słowa: Nie
znam cię, niewiasto! Ale król wzruszył się do głębi serca, gdy ujrzał, jak grubiańsko ją
potraktowano. Kiedy tłum ogarniał już biedną kobietę, ona zaś odwróciła się, aby po raz
ostatni rzucić okiem na syna, syn ów dostrzegł, jak bardzo jest przygnębiona i zbolała. Ogar-
nął go wstyd, który na popiół spalił dumę i cieniem okrył ukradzione królewskie zaszczyty.
Monarsza godność straciła nagle wartość i niby zbutwiały łachman spadła z ramion chłopca.
Pochód sunął dalej, wśród coraz większego przepychu i potężniejącej z każdą chwilą burzy
radosnych okrzyków. Ale dla Toma Canty wszystko to jak gdyby przestało istnieć. Nie wi-
dział nic, nic nie słyszał. Królowanie utraciło dlań nagle powab i słodycze, a pompa dworska
stała się udręką. Bolesne wyrzuty sumienia dręczyły serce miłościwego pana , który rzekł do
siebie:
Oby Bóg zechciał wywieść mnie z tej niewoli.
Bezwiednie wrócił do frazesu powtarzanego często w pierwszych dniach przymusowej
swej wielkości.
Wspaniały pochód wciąż kroczył i niby wielobarwny, nieskończenie długi wąż wił się po
krętych uliczkach dziwacznego starego miasta, sunął pomiędzy wrzaskliwym stadem ludz-
kim. Ale król jechał z opuszczoną głową, spoglądał przed się tępym wzrokiem i widział tylko
twarz matki ściągniętą skurczem żalu i urazy.
Szczodrość! Szczodrość!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]