[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stasiu, zostaw! strofowała męża pani domu. Nie mieszaj się do nie swoich
spraw. Obrzuciła Karusię niechętnym spojrzeniem. Jeżeli pan Roman nie chce się wi-
dzieć z tą panią...
Moja droga! -Małżonek był odmiennego zdania. Mnie się również nie podoba
zachowanie pana Romana.
W przedpokoju zgromadzili się już wszyscy domownicy. Gosposia, dzieci, których już
nikt nie usuwał. Gosposia i pan domu medytowali nad najskuteczniejszym sposobem otwo-
rzenia drzwi, a pani domu gniewnie wzruszała ramionami. Karusia płakała. W przedpokoju
rósł gwar, za zamkniętymi drzwiami panowała absolutna cisza.
Wszystkie pomysły: zawołać dozorcę, wezwać milicję, zgłaszane przez gosposię, Karu-
sia odrzucała kręceniem głowy. Nie chciała wdzierać się do Romana. Chciała, by sam otwo-
rzył. Dobrowolnie. Pomysły pana domu nie były tak brutalne. Przez drzwi głośno tłumaczył
sublokatorowi bezsens jego postępowania.
Ale w pokoju Romana ciągle panowała cisza.
Nagle zaterkotał dzwonek u drzwi wejściowych.
Wszyscy z niepokojem spojrzeli po sobie. Pan domu ociągając się otworzył drzwi..
Na progu stał starszy mężczyzna. Białe jak mleko włosy. Czarne, wielkie oczy. Nikt go
nie znał wszyscy byli zdumieni. On też patrzył zdziwiony na tak licznie zebranych w
niewielkim przedpokoju.
Przepraszam państwa bardzo! Czy tutaj mieszka pan Roman Kisielewski?
Nikt nie odpowiadał. Przybysz raz jeszcze musiał powtórzyć swoje pytanie. Potwierdzi-
ła wreszcie pani domu, z wyrazną niechęcią w glosie; przeczuwała dalsze kłopoty z dziwnym
sublokatorem.
Czy zastałem go w domu?
I tym razem nikt się nie odezwał. Pan domu wymownym gestem pokazał drzwi, których
nie chciano otworzyć. Przybysz stał w progu nic nie rozumiejąc. W końcu gosposia wytłuma-
czyła:
Zamknął się! Nikomu nie chce otworzyć.
Nikomu? Przybysz okazał wielkie zainteresowanie. Jak to nie chce otworzyć?
Nie chce. I już. Pani... pan domu wskazał na Karusię chciała wejść. Nie
otworzył. Ja żądałem otwarcia. Bez rezultatu. Z nim się coś stało.
Od kiedy? Od dawna? Przybyły badał takim tonem, jakby on właśnie był naj-
bardziej uprawniony do zadawania wszystkich pytań.
Od trzech dni... Może dłużej... szepnęła Karusia.
Siedzi w pokoju już trzy dni? pytał starszy pan.
Nie. To dziś dopiero tak się zamknął. Ale od tygodnia jest nieswój, zdenerwowany.
Inny człowiek tłumaczył pan domu.
Teraz przybyły podszedł energicznie do drzwi i zastukał mocno, inaczej niż wszyscy.
Cisza.
Panie Romanie! Panie Romanie! wzywał. Proszę otworzyć! Przyjechałem z
Warszawy specjalnie do pana. Nazywam się Arski.
%7ładnego odzewu. Nawet się nikt nie poruszył. Karusia westchnęła ciężko.
Ciszej! szepnął do niej Arski. Uważnie nasłuchiwał szmerów dobiegających z
pokoju.
Jestem Feliks Arski. Doktor Feliks Arski. Nazwisko swoje wymawiał specjalnie
dobitnie, jakby wierzył, że ono właśnie będzie miało siłę otworzenia tych drzwi.
Cisza.
Byłem przyjacielem pańskiej matki. Leczyłem ją. Musiał pan o mnie słyszeć.
Jego matka nie żyje z boku podpowiedziała Karusia.
Wiem dobrze, proszę pani, wiem dobrze głos starego doktora miał tony takie
ciepłe, że Karusia poczuła, iż tamta zmarła pani Kisielewska i zapewne Roman muszą być
bardzo bliscy sercu tego siwego człowieka o żywych, czarnych oczach.
Proszę mi otworzyć! Bardzo ważna sprawa!
Szmery jakieś rozległy się za drzwiami. Coś stuknęło. I znowu cisza.
Cisza wydała się głębsza niż przedtem; zebranym w przedpokoju zrobiło się nieprzyje-
mnie.
Proszę otworzyć! raz jeszcze krzyknął doktor Arski.
I nic.
Nawet dzieci odczuły niezwykłość sytuacji. Gniewnie ironiczny uśmiech znikł z twarzy
pani domu. Gosposia przestała udzielać swych rad. Pan domu tępo patrząc na klamkę koncen-
trował uwagę na zamku. Arski podszedł do Karusi:
Pani też przyszła do pana Romana?
Tak.
Pani jest?... zawiesił zdanie
Mamy się pobrać...
W tym momencie coś głośniej trzasnęło w pokoju Romana. Jakby uderzyły o siebie
okienne ramy.
Co tam się dzieje? Pani domu zadała pytanie retoryczne, na które nikt nie umiał
dać odpowiedzi.
Tylko Arski poderwał się i z żywością nie pasującą do jego wyglądu wybiegł na scho-
dy. Nim zaczęto komentować jego nagły start, już był z powrotem, zasapany i zmęczony.
Roman Kisielewski uciekł! wykrzyknął. Przez okno, po winie, z pierwszego
piętra, to niewysoko...
Uciekł! Chór głosów był dysonansem tonów. To samo słowo wyraziło rozpacz,
sensację, obawę, zdumienie, a nawet, radosne przeczucie jakiejś niezwykłej zabawy. Nad
gwarem zapanował doktor Arski:
Czy mógłbym zobaczyć jego pokój?
Stasiu! Nie wpuszczaj nikogo obcego! Pani domu wyposażyła te słowa w pełny
ładunek podejrzliwości. Pan Roman wróci i potem będą pretensje, choć pretensje to
najwyżej ja mogłabym mieć...
Czy pani woli, żebym tu przyszedł z nakazem rewizji podpisanym przez komisarza
milicji? Oboje państwo wyraznie się zatroskali. Doktor Arski wyciągnął z kieszeni swą
służbową legitymację. Gospodarz sprawdził ją starannie i zdecydował:
Proszę sobie otworzyć!
Arski rozejrzał się. Aatwo powiedzieć: otworzyć , ale jak to zrobić. Gosposia była
sprytniejsza. Podała mu długi, wąski kuchenny nóż. Wsunął go w szparę między futryną i
drzwiami. Zamek uskoczył.
Pokój był pusty, okno otwarte. Krzesło przystawiono do parapetu.
Państwo pozwolą, że w obecności pana i pani i skłonił głowę w stronę Karusi
przejrzę rzeczy pana Kisielewskiego.
Już teraz nie zaprotestował nikt. Milicyjna legitymacja zrobiła swoje.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]