[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pokazujemy nikomu, bo gdy je pokazujemy, ludzie odwracają głowy i
zmieniają temat, a w najlepszym wypadku rozpoczynają licytację.
Wolałabym taką bliznę jak Karoliny, siną krechę na ręku wzbudzającą
grymas fascynacji i obrzydzenia jednocześnie na kilkunastu dziecięcych
twarzach. Matka Karoliny trzymała jej rękę w mocnym uścisku, kiedy
podwijała rękaw jednej z kolorowych bluzek córki, podstawiała
dyrektorce tę krechę pod nos, jak kawał nieświeżego mięsa u rzeznika, i
głosem piskliwym ze zdenerwowania domagała się milicji,
odszkodowania i badania lekarskiego.
- Mamo, dajże już spokój, to nawet nie boli! - Karolina toczyła po
klasie oczyma demonstracyjnie wywróconymi do góry. Patrzcie, to moja
stara, odbiło jej, ja nie mam z tym nic wspólnego", mówiło to spojrzenie.
Moja matka w najlepszym razie zrobiłaby z siebie widowisko. Na
wywiadówkach pojawiał się dziadek, a jej zadaniem było tylko
podpisywanie moich stopni. Dlatego nie patrzę w okna szkoły, choć
wymieniono je już na nowe, plastikowe jak wszystko dookoła. Płot
szkoły ginie pod plastikowymi tablicami reklamowymi: naprawa pralek i
wyburzanie ścian, hurtownia artykułów dziecięcych i sklep z odzieżą
używaną, codziennie nowy towar i niskie ceny! I tak zauważam za dużo,
choć nie chcę patrzeć. Widzę, że drzewo morwowe ścięto,
chociaż bardzo staram się patrzeć tylko na czerwone audi przede mną,
którego właściciel uparcie nie używa kierunkowskazu, mimo że zmienia
co chwilę pas ruchu w złudnej nadziei, że tym drugim dojedzie szybciej
do celu. Coś ściąga moją głowę w bok, dostrzegam w prześwicie
pomiędzy wysokimi srebrnymi świerkami szczyt dachu domu dziadków i
moje dawne okno na pierwszym piętrze. Nie widziałam tego domu, od
kiedy nagle stał się spadkiem po dziadkach. Matka uporządkowała go i
sprzedała jakiemuś mecenasowi, który wypatroszył go z boazerii,
wymienił okna na brązowe ze złotymi szprosami dzielącymi szyby na
maleńkie prostokąty i w salonie babci podpisywał akty notarialne,
ściskając klientom dłonie ręką o suchej, łuszczącej się skórze. Ciekawa
jestem, czy pozbył się zapachu perfum i whisky, i wspomnienia muzyki
wżartego głęboko w ściany, tak że czasem nocą ze snu budziły mnie jej
echa.
Patrzyłam w prawo o ułamek sekundy za długo, tymczasem kierowca
czerwonego audi gwałtownie zahamował. Dociera to do mnie chwilę za
pózno. Kiedy zderzaki naszych aut stykają się, mimo że naciskam
hamulec z całych sił, przez głowę przebiega mi absurdalna myśl: teraz
będę miała prawdziwe blizny, takie do pokazywania innym - ale pas
przytrzymuje mnie w miejscu i wszystko kończy się tylko lekkim
zgrzytem blachy i trzaskiem pękających reflektorów. Potem - cisza.
I przekleństwa.
- Pieprzone baby!
Ktoś szarpie za drzwi mojego auta. Kierowca audi, z resztkami
czarnych włosów maskującymi łysinę, z garbatym nosem i czarnymi,
nastroszonymi wąsami. Za nim drugi, podobny. Brat?
- Wiedziałem, baba! Wysiadaj, kurwa. Patrz, co narobiłaś, nowe auto,
prosto z Niemiec! - wrzeszczy kierowca.
Wysiadam jeszcze oszołomiona szybkością, z jaką to się wydarzyło,
posłusznie oglądam pogięte blachy i potłuczone
światła. Wrzaski wąsatego pachną kiepskim tytoniem i popsutymi
zębami, robi mi się niedobrze, ale powstrzymuję mdłości. Nikt nie będzie
oglądał Beaty rzygającej jak kot na ścieżce rowerowej, nie tutaj. Nie dam
im tej satysfakcji, przełykam kwaśną falę podchodzącą do gardła. Po
chwili, zaskakująco szybko, przyjeżdża policja.
Na widok policjanta o zmęczonej, nalanej twarzy ozdobionej
wiechciem słomianożóltych wąsów pod wydatnym nosem - czy wszyscy
tu mają wąsy, czy rzeczywiście Polak z prowincji i wąsy to całość
uświęcona tradycją, a wygolone twarze są odstępstwem? - zastanawiam
się przez chwilę, czy mógłby być tym młodym, postawnym milicjantem,
który pilnował mnie i Karoliny na komendzie dzielnicowej. Dwie
nastolatki przyłapane na drobnej kradzieży, czekające na rodziców,
dziadków i słuszne lanie. Chyba jednak jest za młody, to tylko zmęczenie
nadaje mu wygląd pięćdziesięciolatka. Przyjmuję mandat - tym razem
nikt nie przyjedzie, lania nie będzie. Tłumek gapiów zebrał się
zadziwiająco szybko, jak kiedyś, kiedy zginął tamten chłopiec nazywany
brudasem. Wtedy wyciągałyśmy się nawzajem z domów, krzyczałyśmy
przez płoty: Chodz, prędko, wypadek na szosie, chcesz popatrzeć?", i na
naszych rowerach jechałyśmy, łaknąc zapachu świeżej krwi, spalonej
gumy i rozlanej benzyny, z nadzieją na soczyste przekleństwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]