[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pokonać, przecież można.
Kasztany lecą z drzew, pękają dojrzałe, kolczaste kule. Zwyczajna rzecz, przyszła po
prostu ich pora. Jeśli śmierć jest czymś zwykłym, nie ma rzeczy niezwykłych. Idę przez park
szukając mojej siostry, która musi tu gdzieś być. Powiem jej to, co ona sama dobrze już na
pewno wie, co przeczuwa. Zabiorę ją do domu, gdzie czeka na nas mama, musimy być dzisiaj
razem, wszyscy troje. I znów trzeba się będzie uśmiechać, przecież zdążył nas tego nauczyć,
zanim nadeszła jesień.
XX
Na łazienkowskiej skarpie widzę z daleka czerwony płaszcz Irminy i ona mnie już do-
strzegła. Schodzę więc ze żwirowej alejki, idę na przełaj pod górę i gęsta trawa tłumi teraz
moje kroki. Przestaję je słyszeć, rozpada się klatka tamtych dni i godzin, pachną żółknące li-
ście. Pod drzewami małe dzieci zbierają kasztany, a Irmina z nimi. Dzieci nawołują się,
śmieją w głos i hałasują, ale nie drażni mnie to, czuję spokój wśród tych drzew. Czuję spokój,
który jest we mnie.
– Nic nie mów...
Irma wyciąga przed siebie ręce pełne lśniących, wilgotnych kasztanów, które nie
mieszczą się w dłoniach i spadają jej na trawę, tyle ich jest.
– Nie mów, Marek – powtarza. – Spójrz, jakie piękne. I każdy zupełnie inny, każdy
ładniejszy od drugiego, można tak zbierać bez końca...
Zadzierając głowę do góry, patrzy na nas mały chłopiec, bardzo mały. Zaciśniętą
mocno rękę wyciąga do Irminy, otwiera buzię i marszczy czoło, jakby chciał powiedzieć coś
bardzo ważnego.
– Pokaż, co tam masz? – prosi Irmina. – No, pokaż mi... Tylko taki malutki znalazłeś?
Oddaje mu swoje kasztany, po jednym, i mały cieszy się, upycha je po kieszeniach
i wyciąga rękę po następne.
– Już ci wystarczy – mówi Irma – przecież nie masz gdzie chować. Resztę dostanie
ten duży chłopiec, dobrze?
Mały kiwa głową, a ja uśmiecham się do Irminy. Wychodzimy z parku.
– Wiesz – mówi nagle Irma na przystanku, kiedy czekaliśmy na autobus – takie małe
dzieci to jest jakiś zupełnie inny świat. Nie uważasz?
Zupełnie nie wiem, co ma na myśli, po prostu nie rozumiem jej. Czekam, co powie da-
lej.
– Zupełnie inny – powtarza. – Jakby inna planeta. Teraz mi to przyszło do głowy. Mo-
że szkoda, że nie wcześniej. Więc nasz dziadek tak patrzył na nas, jak ja na tego małego
z kasztanami?
– Chyba nie tak – mówię. – Różnica wieku była pięć razy większa, jeśli o to ci chodzi.
– Nie tylko o to. Aż pięć razy... to strasznie dużo. Ale chyba nie wszystko da się zmie-
rzyć latami? Słuchaj... czy on się nas nie bał?
– Ten mały? – Przecież widziałaś, że nie.
– Myślę o dziadku – powiedziała Irmina. ..
Nadjechał autobus, zatłoczony jak zwykle o tej porze, ludzie zaczynali wracać z pracy.
Kiedy wysiedliśmy niedaleko domu i szli pomału w jego stronę” Irma przystanęła na mo-
ment.
– Bo ja się chyba boję małych dzieci, wiesz? Jakoś tam się trochę boję...
– Masz jeszcze czas bać się ich, masz kilka lat czasu. Nie spiesz się.
– Nie żartuj, Marek. No, chodź. Dlaczego stoimy?
Wzruszyłem ramionami: nie wiem, dlaczego stoimy. Poszliśmy dalej. Co ją gryzie –
zastanawiałem się – o czym ona myśli?
– Może nie będą nas kochały? – powiedziała nagle – chyba właśnie tak: nie będą nas
kochały. Bo nie powiemy im, jacy jesteśmy i jacy byliśmy naprawdę. Naprawdę, rozumiesz?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]