[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przycichło; od kuszących aromatów, które wypływały z mijanych gospod, burczało obojgu w
brzuchach. Nie mieli jednak pieniędzy, a postrzępione odzienie Morgona i bose stopy Raederle
upodabniały ich do \ebraków. Promieniowanie rozkładającej się, zle u\ytej mocy ciągnęło
Morgona w stronę serca miasta. Szli pnącą się pod górę szeroką ulicą, szpalerem eleganckich
sklepów i wystawnych kupieckich kamienic. Im bardziej zbli\ali się do szczytu wzniesienia,
tym mniej mijali bogatych domów. Pod samym szczytem wszystkie biegnące ku niemu uliczki
urywały się nagle. Na ogromnym, zrytym rozpadlinami placu stały ruiny staro\ytnej szkoły
czarodziejów. Wypalona skorupa budowli lśniła w blasku gasnącego dnia.
Morgon zatrzymał się. Na widok tego zwału gruzów, którego nigdy wcześniej nie
widział i nie chciał zobaczyć, odezwała się w nim jakaś stara tęsknota.
- Nic dziwnego, \e tu ściągają - wymruczał z niedowierzaniem. - Coś pięknego...
W ogromnych, na wpół zrujnowanych salach - jednej bez ścian, innej bez stropu -
zachowały się nadal ślady bogactwa królestwa. W powybijanych oknach tkwiły jeszcze resztki
oprawnych w złoto szybek o barwach klejnotów. Osmalone wewnętrzne ściany pokrywały
pozostałości dębowych i cedrowych boazerii. Na porozrzucanych po posadzce belkach
widniały miedziane i brązowe okucia. Wysokie, zakończone łukowato okna, przez które
przeświecały smugi odbitego światła, stwarzały iluzję spokoju, która działała kojąco na
przyciągane przez szkołę niespokojne umysły. Choć upłynęło ju\ siedem wieków, Morgon czuł
tę iluzję i intencję: zgromadzenie w jednym miejscu najpotę\niejszych umysłów królestwa, by
dzieliły się tu wiedzą, prowadziły badania i ujarzmiały swą moc. Dziwna tęsknota znowu
ścisnęła mu serce; nie potrafił jej wytłumaczyć. Stał zapatrzony w ruiny zniszczonej szkoły,
dopóki nie poczuł na ramieniu dłoni Raederle.
- Co ci jest? - spytała.
- Sam nie wiem. Chciałbym... chciałbym tu studiować. Jedyna moc, jaką znam, to moc
Ghisteslwchlohma.
- Czarodzieje ci pomogą - powiedziała bez przekonania.
Spojrzał na nią.
- Zrobisz coś dla mnie? Wróć do postaci kruka. Wezmę cię na ramię i przeszukam te
ruiny. Mogą tam czyhać na intruzów rozmaite pułapki albo zaklęcia.
Raederle kiwnęła ze znu\eniem głową i bez komentarza zmieniła postać. Potem usiadła
Morgonowi na barku i ten wkroczył na teren szkoły. Nie rosło tam ani jedno drzewo. Tu i
ówdzie, wśród zrytej, spalonej ziemi, \ółciła się kępka suchej, rachitycznej trawy. Potrzaskane
kamienie le\ały tam, gdzie upadły, głęboko w nich płonęło wcią\ wspomnienie mocy. Od
wieków nikt tu niczego nie tknął. Morgon czuł to, zbli\ając się do gmachu szkoły. Nad całym
zgromadzonym tu bogactwem wisiało, niczym ostrze\enie, straszne wra\enie destrukcji.
Cicho, z otwartym umysłem, węsząc, wśliznął się do budowli.
W salach było coś znajomego. Pod zawalonymi ścianami znajdywał głównie
zmia\d\one kości. Gromadziły się wokół niego niczym widma wspomnienia nadziei, albo
energii, albo rozpaczy. Zaczynał się pocić pod naporem wizji stoczonej tu zaciętej, bezna-
dziejnej bitwy. Wsunąwszy się do wielkiej, kolistej sali, usytuowanej w samym środku
budowli, poczuł tętniące wcią\ w ścianach wibracje straszliwej eksplozji nienawiści i
desperacji. Z gardła kruka wydobył się chrapliwy skrzek; jeszcze mocniej wpił się szponami w
ramię Morgona. Morgon szedł między zaściełającymi posadzkę szczątkami sufitu, zmierzając
do rozbitych, ledwie trzymających się na zawiasach drzwi po drugiej stronie sali. Prowadziły
do ogromnej biblioteki. Po podłodze walały się tu opalone strzępy bezcennych staro\ytnych
ksiąg o magii. Szalejący wśród półek ogień strawił wszystko, pozostawiając tylko grzbiety i
spalone resztki przechowywanych w bibliotece dzieł. W pomieszczeniu unosił się nadal swąd
spalonej skóry, jakby powietrze nie drgnęło tu od siedmiu wieków.
Morgon mijał kolejne puste sale. W jednej natrafił na zakrzepłe kału\e stopionego złota,
srebra i innych cennych metali, oraz na okruchy potrzaskanych klejnotów, które niegdyś
słu\yły studentom za pomoce naukowe; w innej znalazł połamane kości małych zwierząt. W
jeszcze innej łó\ka; w jednym z nich, pod kołdrą le\ał skulony szkielet dziecka. Morgon
zawrócił i wymacując sobie drogę w ciemnościach, wydostał się przez rozpękniętą ścianę w
zapadający wieczór. Ale i tu powietrze wypełniały bezgłośne krzyki, a ziemia pod jego stopami
była martwa.
Przysiadł na kupie kamieni wyrwanych z naro\nika budowli. Z nagiego szczytu
wzgórza roztaczał się widok na mrowie dachów, ciągnące się a\ po zmurszałe mury miasta.
Wszystkie były kryte drewnem. Morgon wyobraził sobie po\ar rozprzestrzeniający się po tych
dachach na całe miasto, trawiący pola uprawne i sady, mknący brzegiem jeziora ku lasom pod
bezchmurnym letnim niebem, nie dającym nadziei na deszcz, który mógłby stłumić po\ogę.
Podparł głowę pięściami.
- Co ja tu, na Hel, robię? - wyszeptał. - On ju\ raz zniszczył Lungold; teraz zniszczymy
je pospołu. Czarodzieje nie wracają tutaj, by stawić mu czoło; wracają, by zginąć.
Kruk zaskrzeczał. Morgon wstał i spojrzał znowu na ogromne ruiny rysujące się ponuro
na tle wieczornego nieba. Węsząc umysłem, natrafiał tylko na wspomnienia. Nasłuchując,
odbierał tylko echa przeklinanego bezgłośnie od wieków imienia. Przygarbił się.
- Jeśli tu są, to dobrze się ukryli... nie wiem, jak ich szukać.
Poprzez kruczy umysł przebił się na moment głos Raederle wygłaszającej krótki
komentarz. Morgon odwrócił głowę i spojrzał w czarne, bystre oko ptaka.
- Tak. Wiem, \e potrafię ich znalezć. Jestem w stanie przejrzeć ich iluzje i przełamać
zaklęcia. Ale widzisz, Raederle... to wielcy czarodzieje. Dochodzili do swojej mocy
ciekawością, dyscypliną, uczciwością... mo\e nawet czerpali z tego przyjemność. Nie zdobyli
jej, wrzeszcząc w korzeniach Góry Erlenstar. Nigdy nie majstrowali przy prawie ziemi ani nie
tropili jakiegoś harfisty z jednego końca królestwa w drugi z zamiarem pozbawienia go \ycia.
Mogą uznać, \e przydam im się tutaj, walcząc po ich stronie, ale nie jestem pewien, czy obdarzą
mnie zaufaniem... - Kruk milczał; Morgon pogładził go palcem po piersi. - Wiem. Jest tylko
jeden sposób, \eby się o tym przekonać.
Wrócił w ruiny. Tym razem otworzył się całkowicie na kipiel destrukcji i zetlałe
wspomnienia o zapomnianym pokoju. Jego umysł niczym wielofasetkowy klejnot odbijał
wszystkie odcienie unoszącej się tu mocy, która promieniowała ze spękanych kamieni, z oca-
lałej stronicy księgi zaklęć, z przeró\nych starodawnych przedmiotów, które znajdował przy
zabitych: z pierścieni, z dziwnie rzezbionych lasek, z kryształów, w których zastygło światło,
ze szkieletów skrzydlatych zwierząt, których nazw nie znał. Sortował wszelkie poziomy mocy i
odnajdywał zródło ka\dego. Zledząc tlący się płomyk, a\ do jego zarzewia ukrytego głęboko w
kału\y stopionego \elaza, spowodował przypadkowo detonację i stwierdził, \e samo \elazo jest
jakąś istotną cząstką wiedzy. Wybuch wyrzucił kruka na sześć stóp w powietrze i wstrząsnął
sufitem, z którego posypały się kamienie. Wtopił się odruchowo w jego siłę, nie próbując nawet
z nią walczyć; kruk, kracząc nerwowo, patrzył, jak powraca do swojej postaci, wyłaniając się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]