[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Leżał na łóżku, na plecach. Po prawej stronie na podłodze
znajdowała się pusta butelka po whiskey. Jego prawa ręka była
wyciągnięta wzdłuż uda. W lekko otwartej dłoni trzymał żółtą
zapalniczkę i bongo. Od pasa w górę był nagi. Z ust wypływał mu
żółty śluz wymiocin. Spływał po szyi prosto na poduszkę. Miał
otwarte oczy. Martwym wzrokiem wpatrywał się w sufit.
Padłem na kolana. Nie byłem w stanie oddychać, płakać. Nic.
W końcu wygrzebałem telefon z kieszeni i zadzwoniłem pod
911.
Dziewięć jeden jeden, jak mogę pomóc? Głos operatorki
był stanowczy i szorstki.
Tu Alex& Mój współlokator& To nie jest nagły wypadek.
On już nie żyje.
Może mi pan powiedzieć, na jakiej podstawie stwierdził
pan zgon?
Przedawkował kokainę. Nie żyje. Ja to wiem. Widzę to,
czuję. Nie wiedziałem, komu o tym powiedzieć. On nie żyje. Ktoś
musi po niego przyjechać.
Słowa wychodziły z moich ust, ale czułem, jakby nie
należały do mnie. Klęczałem na podłodze i gapiłem się na
martwego Alexa. Kolejna śmierć.
Wiedziałem, że bierze. Czemu nie załatwiłem mu pomocy?
Czemu nie kazałem iść do kliniki? Na wizytę lekarską? Trzeba
było& Trzeba było coś zrobić. Nie wiedziałem dokładnie co, ale
coś na pewno. Byłby niezadowolony, wściekły. Wściekły, że się
wtrącam. Nie byliśmy przyjaciółmi. Sam to powiedział. Tylko
współlokatorami. Jasne, przeprosił mnie po tych słowach, ale
myślę, że to była prawda. On był dla mnie przyjacielem, ale ja dla
niego nie. Mogłem go uratować?
Kobieta po drugiej stronie słuchawki ciągle coś mówiła, ale
ja jej nie słyszałem; nie rozumiałem. Podałem tylko adres i
pozwoliłem, żeby telefon opadł na podłogę. Po jakimś czasie (nie
byłem w stanie stwierdzić jak długim, nie obchodziło mnie to)
usłyszałem kroki i głosy. Ktoś przeszedł obok mnie, postawił mnie
na nogi i poprowadził w stronę kanapy. Ktoś coś do mnie mówił.
Facet. Młody brunet. Kiedy mu się lepiej przyjrzałem,
stwierdziłem, że nie był jednak taki młody. Może trzydziestolatek?
Z jego brązowych oczu wywnioskowałem, że nieraz widział już
takie rzeczy.
Hej. Nazywam się Kevin. Dasz radę stąd ze mną wyjść?
Poszedłem za nim, odpowiedziałem na pytania. Gliny i ich
pytania. Tak, wiedziałem, że ćpa. Nie, ja tego nie robiłem. Nie
wspomniałem, że czasem paliłem z nim trawkę, bo wydawało mi
się to nieistotne. Powiedziałem, że mogą przeszukać mój pokój. Po
co im to było? Z powodu narkotyków? Zastanawiałem się, czy
aresztują mnie za to, że nie pomogłem Alexowi wyjść z nałogu.
Wiedziałem, że jest załamany sprawą z Amy. Ale&
Czy to była moja wina? Nie wiedziałem. Pomyślałem, że nie.
Potem, że może jednak tak.
W oczach sanitariuszy i glin dostrzegałem pogardę. Czy
mieli kiedyś przyjaciół, którym nie byli w stanie pomóc? On był
tylko moim współlokatorem. Dotarło do mnie, że nic o nim nie
wiedziałem. Nie wiedziałem, czy jego mama i siostra jeszcze żyją.
Czy miał kogokolwiek. Na pewno miał mnie, ale ja siedziałem w
swoim pokoju, martwiłem się, pisząc pracę z historii sztuki, kiedy
on brał kokainę i zalewał się whiskey.
W końcu wszyscy wyszli i zostałem sam. Wyrzuciłem
zarzyganą pościel, wyszedłem z pokoju Alexa i zamknąłem za
sobą drzwi. Powinienem odszukać jego matkę i siostrę? Może
policja się tym zajmie? Nie wiedziałem. Usiadłem obojętny na
wytartej kanapie w salonie. Zastanawiałem się, czy wzięli zioło i
metalową fifkę, którą Alex przechowywał w starej papierośnicy na
stoliku do kawy.
Sprawdziłem nie było jej. To nawet dobrze. Nie miałem
tego w zwyczaju, ale w tamtym momencie chciałem odpłynąć na
chwilę; oderwać się od tego świata.
Co miałem robić? To było mieszkanie Alexa. Czy teraz mnie
stąd wywalą? Nie miałem gdzie pójść. Oczywiście, starczyłoby mi
pieniędzy na wynajęcie czegoś, ale nie o to chodziło. Nie miałem
nikogo, do kogo mógłbym pojechać.
Zszedłem na dół do skrzynki na listy. Wyjąłem najnowszy list
od Ever i z trudem wróciłem do mieszkania. Usiadłem na kanapie
z listem w dłoni. Gapiłem się na jej adres do czasu, aż litery
zaczęły się rozmazywać, drżeć i trząść. Ever. Ever. Nie mogłem do
niej napisać. Nie o tym. Nie o kolejnej śmierci. Kolejny obraz
martwego ciała będzie nawiedzał mnie w snach. To już było zbyt
wiele. Już wcześniej jej o tym pisałem.
Jej imię dzwięczało w mojej głowie niczym dzwon.
Ever. Ever. Ever.
Nagle znalazłem się w swoim dżipie. Dżipie commanderze
mojej mamy. Jechałem na północ drogą I-75. Minąłem Holbrook,
Caniff, Davision. Przejechałem trzynaście kilometrów. Tak,
wiedziałem gdzie zabiera mnie mój samochód. Dwadzieścia dwa
kilometry. Droga Rochester. Droga Square Lake. Wyjazd, zjazd w
lewo na Michigan, na północ aleją Woodward. W samochodzie
panowała cisza. Zakłócał ją tylko mój nierówny oddech.
Co ja, do cholery, wyprawiam?
Mrugnąłem i już skręcałem w prawo do Akademii Sztuk
Pięknych Cranbook. Zgubiłem się, błądziłem, kręciłem się w
kółko, aż w końcu znalazłem pracownie i sąsiadujące z nimi
akademiki.
Co ja, do cholery, wyprawiam?
Nie byłem w stanie się powstrzymać. Znalazłem jej drzwi.
Zapukałem. Zero odpowiedzi. Zapukałem jeszcze raz. Cholera. Co
jeśli nie ma jej w środku? Wtedy gałka w drzwiach się przekręciła
i drzwi otworzyły się do środka. Mój żołądek się ścisnął, a serce
wyskoczyło mi z piersi.
pocałunek na twoim ciele
Tak? W czym mogę pomóc?
To nie była Ever. Przywitała mnie ładna, tęga dziewczyna z
niebieskimi pasemkami i okularami w szpiczastych oprawkach. Za
uszami miała ołówki do szkicowania. Trzymała też jeden w dłoni,
przez co jej ręce były całe umazane na czarno. Resztki grafitu
miała jeszcze na czole i palcach.
Ja& Głos mi się załamał. Spróbowałem jeszcze raz.
Szukam Ever?
Studio numer siedem.
Przyglądała mi się badawczo z wścibską miną.
Ty jesteś tym kolesiem z obrazów.
Obrazów?
Przekrzywiła głowę.
Boże, na żywo jesteś jeszcze przystojniejszy.
Wskazała na budynek po drugiej stronie ulicy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]