[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W pracowni Lidii znalezliśmy odpowiedni sprzęt. Skaut przerzucił wszystkie formy na świece,
jakie Lidia
kupiła w kształcie jaj wielkanocnych, kwiatków, gruszek, ośmiościanów i specjalne formy do
odlewania świec pływających. Kiedy ona zdążyła naznosić tyle tego rupiecia do domu? W końcu
Skaut natrafił na taką formę, jakiej szukał.
Zrobię świecę w kształcie gwiazdy zapowiedział. - Chciałbym, żeby przypominała tę
gwiazdę, która świeci u stóp Oriona.
Dee Dee dobrze go wyedukowała na temat otaczającego świata! Teraz my będziemy musieli
dokończyć jej dzieła doprowadzić Skauta do wieku męskiego. Ukształtować go jak świecę,
warstwa po warstwie, dopóki nie wyrośnie na człowieka, który będzie miał coś do zaofiarowania
światu.
Tak tylko, z ciekawości pytam - zagadnąłem, kiedy przygotowywaliśmy wosk, formę i tygiel
do topienia wosku. Wydawało mi się, że nie wierzysz w tę teorię o świecach i aniołkach?
Mamusia zawsze mówi: Co szkodzi spróbować? A nuż to prawda?" - odpowiedział Skaut,
wzruszając ramionami. Zaspokoiło to moją ciekawość, więc słuchałem uważnie jego dalszych
wskazówek. - Najpierw nalewamy do foremki wody. W ten sposób mierzymy, ile trzeba wziąć
wosku. Na trzy i pół uncji wody przypadają trzy uncje zimnego wosku.
Zaimponował mi tym wykładem. Zachowywał się jak prawdziwy naukowiec,
przeprowadzający poważne doświadczenie.
Dobrze, a co dalej? zachęciłem go do udzielania mi dalszych instrukcji.
Teraz osadzamy knot w foremce - tłumaczył Skaut, jednocześnie demonstrując tę czynność.
Koniec knota umocował na trwałe przy zamknięciu formy. Potem bierzemy stearynę, jakąś
dziesiątą część objętości
wosku. Wlewamy ją do formy, żeby łatwiej było wyjąć świecę.
- Brzmi to ładnie - zgodziłem się, chociaż nie miałem pojęcia, co za licho siedzi w tej stearynie.
Nic nie mówiąc, przyglądałem się, jak Skaut wkładał odmierzoną ilość zimnego wosku do
górnej części tygla. Jak dawni alchemicy, staliśmy i czekaliśmy, aż wosk się roztopi, a wtedy
Skaut ostrożnie wlał go do formy.
- U góry zostawiamy trochę ponad centymetr wolnego miejsca - pouczył, marszcząc brwi w
skupieniu. -A kiedy wosk osiądzie, trzeba postukać w ściankę formy, żeby nie zostały tam
pęcherzyki powietrza.
Następnie napełnił miskę zimną wodą i wstawił do niej formę, aby ostygła. A kiedy podniósł na
mnie wzrok jego oczy płonęły ożywione magiczną mocą czynności, którą przed chwilą
wykonał. Sam zrobił własną świecę, a sądząc z jego miny - można by pomyśleć, że przemienił
ołów w złoto.
- Za godzinę będzie gotowa - dodał namaszczonym tonem. Zwieca rzeczywiście przypominała w
przekroju gwiazdę, choć podstawę miała szeroką, a zwężała się ku górze.
- Gwiazda Rigel! - doznałem błyskawicznego olśnienia. Skaut uśmiechnął się, bo chyba przyszło
mu na myśl to samo skojarzenie.
- Rigel! powtórzył, patrząc na gwiazdzisty twór koloru wanilii. To była nowa gwiazda,
stworzona przez niego samego.
Dzień mijał powoli, sekunda za sekundą. Miałem na szczęście dużo roboty w lecznicy, bo Lidia
poszła odprowadzić Skauta do Dee Dee, aby mogli spędzić razem cały dzień. Starałem się nie
myśleć o nim ani o Dee Dee,
podczas gdy oczyszczałem uszy kotów ze świerzbowców, ich zęby z kamienia nazębnego,
odrobaczałem psy i składałem złamane skrzydło grubołuska, którego Leroy Martin znalazł
leżącego na środku ulicy akurat przed sklepem konfekcyjnym Rose. Ani się obejrzałem, a już
wybiła szósta po południu i Lidia pojawiła się w drzwiach lecznicy razem ze Skautem.
- Doktorze Thibodeau, Dee Dee pyta o ciebie! - zaanonsowała.
Postanowiliśmy, że przejdziemy się spacerkiem na Bay Street 204. Ze zdziwieniem
stwierdziłem, że na dworze już jest ciemno. Dnia ubywało teraz w zawrotnym tempie, a za dwa
tygodnie, dwudziestego pierwszego grudnia, nastąpi przesilenie zimowe - najkrótszy dzień w
roku, kiedy słońce znajdzie się po przeciwnej stronie równika. Przynajmniej będę miał wtedy
najmniej czasu na ponure rozmyślania.
Znieg skrzypiał pod podeszwami naszych butów. Większość mijanych domów przywdziała już
świąteczny wystrój. Latarnie uliczne opleciono girlandami kolorowych lampek i sztucznych
gałązek ostrokrzewu, bo już Zwięto Dziękczynienia zapoczątkowało okres świąteczny. Po
dekoracjach zewnętrznych łatwo było rozpoznać, gdzie mieszkały rodziny pochodzenia
francuskiego, bo na swoich frontowych trawnikach poustawiały bożonarodzeniowe szopki z
Matką Boską, świętym Józefem, Dzieciątkiem Jezus i plastykowymi zwierzętami.
- Popatrz, to nasi potencjalni pacjenci - wskazałem je Lidii. - Ta krowa wygląda tak, jakby
przydało się jej kilka litrów wapna.
Roześmiała się, a tymczasem Skaut przystanął, by zamienić parę słów z Randym Cloutierem,
ale szybko nas dogonił. Lancelot w zabawie chwytał go za buty, a raz po raz chłopak schylał się,
aby ulepić kulę ze śniegu i rzucić
nią w najbliższą skrzynkę pocztową. Lidia przy moim boku prezentowała się bardzo korzystnie
w niebieskim skafandrze, który dostała ode mnie w zeszłym roku na gwiazdkę, a niedawno
pożyczyła Dee Dee, aby mogła pójść z nami na sanki. Nisko nad linią horyzontu pojawiła się
planeta Jowisz, świecąca tak jasno jak gwiazda be-dejemska. Tylko że my nie byliśmy Trzema
Królami, którzy podążali za gwiazdą, aby ujrzeć cud narodzin, ale dwojgiem
małomiasteczkowych weterynarzy, którzy szli uczestniczyć w misterium śmierci.
- Rozeszła się już pogłoska, że Dee Dee jutro wybiera się do szpitala - poinformowała mnie Lidia
szeptem, by Skaut tego nie usłyszał. - Zaprosiłam Renego, Patrice'a i jeszcze kilka innych osób,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]