[ Pobierz całość w formacie PDF ]
* Dodatkowo * powiedział, wracając w głąb pokoju. * Wszyscy polscy zakładnicy
mają zostać rozstrzelani. Czy wyrażam się jasno?
* Tak jest, Reichsfuhrer * odpowiedział Obergrup*penfuhrer Berger. * Wszystko
jasne!
* Wszyscy, którzy urodzili się w Warszawie lub mają tam krewnych, mają być zabici
jeszcze tej nocy. Osobiście sprawdzę, czy te polecenia zostały wykonane.
Spodziewam się pełnej listy rozstrzelanych w ciągu dwudziestu czterech godzin.
* Tak jest, Reichsfuhrer!
Himmler ścisnął palcami nozdrza i wziął długi oddech. Popatrzył przez okno, za
którym miasto tonęło w strumieniach zimnego, szarego deszczu.
* A co do Gauleitera Fischera * powiedział * powinien być powieszony za to, że nie
zapobiegł powstaniu.
Do zduszenia powstania wyznaczony został generał Waffen*SS Erich von dem
Bach*Zelewski. Ani on, ani Himmler nie brali na poważnie małej grupki polskich
powstańców, nie przewidywali żadnych kłopotów. W rejonie stacjonowało ponad
dwanaście tysięcy żołnierzy niemieckich, do tego dochodziła brygada Kamińskiego.
Przy takich siłach Berlin z trudem przyjmował do wiadomości, że Fischer stracił
kontrolę nad miastem.
Można mieć wątpliwości, czy na tym etapie Himmler i von dem Bach*Zelewski
zdawali sobie sprawę z siły rewolty. Polacy dowodzeni przez generała
Bora*Ko*morowskiego, byłego oficera armii austro*węgierskiej, szybko zajęli wiele
strategicznych miejsc w mieście, w tym elektrownię, komendę policji i centralę
telefoniczną. Przez kilka dni Niemcy byli w odwrocie i oddali powstańcom bez walki
kilka magazynów wojskowych.
Himmler był zmuszony do wycofania z frontu wschodniego kilku jednostek SS i
Wehrmachtu, tak bardzo tam potrzebnych, i skierowania ich do zdławienia
powstania. Na początku września do Warszawy przybyły ostatnie oddziały
niemieckie wsparte trzema eskadrami sztukasów, w celu zbombardowania miasta.
Himmler rozegrał już wszystkie swoje karty atutowe, a powstanie nadal się tliło.
Został mu już tylko dżoker. Zagrał nim, przez co ginęło prawie trzy tysiące cywilów
dziennie...
Rozdział 6
DROGA PRZEZ RZEK
Przez resztę nocy i cały następny dzień szliśmy przez las za Władysławem i jego
siostrą, aby dojść do miejsca, gdzie można będzie przeprawić się przez rzekę.
Maszerowaliśmy wolno, z częstymi przystankami, aby przepuścić krążące radzieckie
patrole. Kuls cały czas skarżył się, że pakujemy się w pułapkę i że na wycofanie się z
niej może już być za pózno. Przeszło mi przez myśl, że idziemy bardzo okrężną
drogą, ale nie widziałem powodu, by nie ufać naszemu przewodnikowi. Stary chyba
myślał podobnie, bo spokojnie maszerował za Polakiem.
Koło północy następnej doby dotarliśmy do stromego klifowego brzegu, który zwisał
nad czarną rzeką. Daleko pod nami woda rozpryskiwała się o brzeg, wyrzucając w
powietrze jęzory białej piany. Widziałem kamienie, które miały krawędzie tak ostre
jak zęby drapieżnika. Wycofałem się ze zwietrzałej skały i dołączyłem do
towarzyszy.
* I co mamy teraz zrobić? * spytał kwaśno Kuls. * Rozwinąć skrzydła i lecieć?
Stary wyciągnął kciuk do góry.
* Zgodnie z tym, co mówi Polak, jakiś kilometr stąd jest most. Ale to chyba zbyt
ryzykowne przechodzić przez niego w nocy. Zaczaimy się gdzieś na parę godzin i
spróbujemy sforsować go nad ranem.
* Most * fuknął Kuls. * Jakiś krwawy żart.
Myślałem podobnie. Nigdzie nie było śladu mostu, a jeśli był, to na pewno dobrze
strzeżony. Ale z drugiej strony nasz przewodnik musiał zna swoje tereny.
Poprowadził nas otwartą szczeliną skalną, która wijąc się, doprowadziła nas do
całkiem sporej jaskini. Na początku rozpadliny ustawiliśmy karabin maszynowy,
maskując go trochę gałęziami drzew i pnączami. Poczuliśmy się w miarę
bezpiecznie. Skalista grota była jak luksusowy hotel w porównaniu z nędzą błota i
bagien. Było tu sucho i całkiem ciepło, a poza tym mieliśmy wreszcie odpowiednie
ilości jedzenia i picia. Jeśli ktoś nie zważał na odgłosy z zewnątrz, mógł się nawet
przespać. Legionista zwinął się w kłębek jak kot i nawet nie drgnął przez całą noc.
Jeśli o mnie chodzi, nie potrafiłem wymigać się od pijaństwa i słuchania ciągłych
kłótni pomiędzy Portą i Heidem, przerywanych idiotycznymi napadami śmiechu
Małego. Czekałem podenerwowany w pijackim odrętwieniu na świt i odliczałem
niecierpliwie godziny. Cały czas tkwiłem pomiędzy snem i przebudzeniem. Byłem
bardzo wdzięczny Staremu, gdy wreszcie dał rozkaz do wymarszu. Na szarym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]