[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdrowie pacjentów oddziału A ? - Skąd miałabym wiedzieć?
- A Maggie może wie, prawda? W końcu w tej sprawie ją należałoby wypytywać, zgadza się? A ty
mi mówisz, że odpowiesz na wszystkie pytania, jakie chciałbym jej zadać. No, no! I kwestia
numer cztery...
- Archie, zaczynasz zachowywać się jak prokurator. Nie mam nic na sumieniu.
- Nie wygłupiaj się. Nie siedzisz na ławie oskarżonych. Więc pytanie czwarte i najistotniejsze.
Cicha Stopa, jak już wszyscy zdążyliśmy się przekonać na własnej skórze, nie jest idiotą. Musiał
brać pod uwagę, że ktoś będzie indagował Maggie, że ktoś ją zapyta, z kim rozmawiała o stanie
zdrowia pacjentów. Musiał zakładać, że Maggie jak nic wskaże go palcem. Chciałbym zatem
wiedzieć, dlaczego - kiedy już straciła przytomność - dla ochrony samego siebie nie poderżnął
jej gardła? Dobry, ostry nożyk jest równie cichy jak gąbka z chloroformem. Takie pociągnięcie
byłoby logiczne, prawda, janet? Dlaczego jej nie zamordował?
Janet mocno zbladła. Kiedy się odezwała, jej głos był ledwie o ton głośniejszy od szeptu.
- Okropność - rzekła. - Okropność, okropność.
- Czy znowu mówisz o mnie? Nawet pasuje do tego, jak mnie ostatnio nazwałaś, okropnego
potwora bez serca .
- Nie o ciebie chodzi, nie o ciebie - jej głos jeszcze drżał. - Twoje pytanie jest okropne. Sama myśl,
możliwość, że... Przecież tak właśnie mogło się stać, prawda, Archie? Prawda?
- Jestem bardziej niż umiarkowanie zaskoczony, że tak się nie stało. Ale sądzę, że znajdziemy
odpowiedz, jak tylko Maggie się ocknie.
Ciszę, która zaległa oddział, przerwał kapitan Bowen.
- Bardzo szarmancko, bosmanie, bardzo szarmancko. Nie czyniłeś wyrzutów damie za to, że nie
była w stanie odpowiedzieć na twoje pytania, choć twierdziła inaczej. Jeśli to, co powiem może
stanowić jakieś pocieszenie dla twojej przyjaciółki Janet, mnie też ani jedno z tych pytań nie
przyszło do głowy.
- Dziękuję, panie kapitanie, bardzo pan uprzejmy. Czuję się już o całe niebo lepiej. Widzisz,
Archie, nie jestem w końcu taka głupia. - Nikt tego nigdy nie sugerował. Doktorze Sinclair, jak
długo potrwa, nim się siostra obudzi?
- Pięć minut, piętnaście, dwadzieścia pięć - nie sposób przewidzieć. Ludzie tak różnie się budzą...
A nawet kiedy się ocknie, czas jakiś będzie słabo kontaktować. W każdym razie będzie
kontaktować na tyle kiepsko, żeby mieć kłopoty z przypominaniem sobie szczegółów i z
odpowiedziami na, nazwijmy to, trudne pytania.
- Jak już będzie w odpowiednim stanie, proszę, dajcie mi znać. Będę na mostku.
Już w niecałe pół godziny pózniej McKinnon stał przy Margaret Morrison w małej świetlicy za
jadalnią. Dziewczyna była blada i poważna, ale dość spokojna. Bosman usiadł naprzeciwko.
- jak tam samopoczucie?
- Kiepsko. Trochę mi niedobrze. - Uśmiechnęła się lekko. - Wyglądało na to, że doktor bardziej
martwi się stanem mojego umysłu. Ale z tym akurat chyba wszystko w porządku.
- Dobra nasza. Hm, nie to chciałem powiedzieć. To okropne, co ci się przytrafiło, ale wolałbym ci
raczej gratulować niż się nad tobą użalać.
- Wiem. Janet mi mówiła. Nie jestem z tych, co to drżą pod wpływem czyichś opowieści, Archie,
ale... Przecież on mógł to zrobić, prawda? To znaczy poderżnąć mi gardło.
- Mógł. I powinien był poderżnąć. - Archie!
- O Chryste? Nie zabrzmiało to najlepiej, co? Chciałem powiedzieć, że powinien był poderżnąć ci
gardło dla swojego własnego dobra. Nie robiąc tego, być może ukręcił sobie sznur na szyję.
- Nie rozumiem, co masz na myśli. - Uśmiechnęła się, by nie uznał jej słów za obrazę. - Myślę, że
nikt tak naprawdę nie rozumie, o czym ty mówisz. Janet utrzymuje, że jesteś pokrętny z natury.
- Obyście byli niepokalani jako ten śnieg. I tak dalej. Tylko ci na wskroś kryształowi dają się tak
oczerniać. Trzeba dzwigać ten krzyż. - Jakoś nie bardzo cię widzę w roli męczennika. Janet
mówiła, że chcesz mi zadać mnóstwo pytań.
- Nie takie znów mnóstwo. Jedno. No, może kilka, ale wszystkie dotyczą właściwie jednego: gdzie
byłaś dziś po południu, zanim San Andreas wyhamował?
- W jadalni. Potem przyszłam zmienić Irenę, na chwilę przed wygaszeniem świateł.
- Czy w jadalni ktoś dopytywał się o zdrowie pacjentów z oddziału A ?
- No tak. - Zdawało się, że jest lekko zaskoczona. - Często mnie o to pytają. To chyba naturalne,
prawda?
- Chodziło mi o dzisiejsze popołudnie, pózne popołudnie.
- Tak, tak cię zrozumiałam. Były pytania i odpowiadałam na nie. Też chyba naturalne, a może nie?
- Pytał cię kto, czy któryś z chorych śpi?
- Nie. Wiesz, jak się nad tym zastanowić, to nie trzeba mnie było pytać. Pamiętam, jak sama im
mówiłam, że nie śpią tylko kapitan i Pierwszy. Jakoś tak wyszło w żartach. - Umilkła, dotknęła
dłonią ust i zdecydowanie posmutniała. - Rozumiem już... To wcale nie były żarty, prawda?
Dzięki temu wbrew własnej woli zafundowałam sobie półgodzinną drzemkę.
- Obawiam się, że tak. Kto zadał to pytanie? - Wayland Day.
- Aaa... Nasz kuchcik! Raczej były kuchcik i zarazem twój wierny cień i wielbiciel na odległość.
- Nie zawsze na taką odległość, na jaką bym chciała. Czasami robi się to nieco kłopotliwe. -
Uśmiechnęła się i nagle spoważniała. - Obstawiasz złego konia, Archie. On bywa może trochę
natrętny, ale to jeszcze tylko chłopiec, i to bardzo miły chłopiec. Nie, to nie do pomyślenia.
- Nie widzę tu nigdzie żadnego konia. Zgadzam się, nie do pomyślenia. Wayland nigdy w życiu nie
przyłożyłby ręki do czegoś, co mogłoby cię skrzywdzić. Kto jeszcze siedział z tobą przy stole?
Chodzi mi o tych, którzy mogli coś słyszeć.
- Skąd wiesz, że w ogóle ktoś jeszcze siedział?
- Margaret Morrison jest za mądra na takie głupie pytania. - Masz rację, głupie. Siedziała Maria.
- Siostra Maria? - Kiwnęła głową. - Jej nie liczę. Kto jeszcze?
- Stephen, ten Polak. Nie umiem wymówić jego nazwiska, nikt nie umie. Jones i McGuigan. Oni
prawie zawsze trzymają się razem z Waylandem. Pewnie dlatego, że są najmłodsi z załogi. Dwaj
marynarze: Curran i Ferguson. Prawie ich nie znam, bo ich niemal wcale nie widuję... Aaa i
pamiętam, że było tam chyba jeszcze takich dwóch, dwóch chorych z Murmańska. Nie znam ich
nazwisk.
- Chyba pamiętasz, czy dobrze pamiętasz?
- Nie, dobrze pamiętam. Tak mi się powiedziało, pewnie dlatego, że nie wiem, jak się nazywają.
Jeden to na pewno przypadek gruzlicy, a drugi załamania nerwowego.
- Rozpoznałabyś ich?
- Bez trudu. Obaj są rudzi.
- Mechanik Hartley i główny torpedysta Simona. - McKinnon otworzył drzwi na korytarz. -
Wayland!
Wayland zjawił się w ciągu kilku sekund i stanął w pełnej respektu postawie na baczność.
- Melduję się na rozkaz!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]