[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zaczynają się zupełnie podobnie do wszystkich innych szarych dni
bez znaczenia. Żadne przeczucia, znaki na niebie, symboliczne
zdarzenia, nic nie wskazuje na to, że spośród wszystkich innych
dni, właśnie ten wstrząśnie naszym światem.
Była niedziela, paręnaście dni dzieliło Sicamous od świąt
Bożego Narodzenia. Niedziele bez Luke'a wydawały się Weronice
bezsensowne, dni bez celu, spędzane na bezmyślnym patrzeniu w
migoczący ekran telewizora. Nie musiała wychodzić do pracy,
więc zamiast wejść pod prysznic, założyła na piżamę ciepły sweter
i wlokąc za sobą kołdrę przeniosła się z łóżka na sofę, gdzie z
kanapkami i ciepłą herbatą zamierzała przeżyć kolejny dzień.
Czasem takie dni mijały w stanie emocjonalnego znieczulenia,
świat zastygał wokół niej, czas gęstniał i przez parę chwil zdawało
się jej, że oddycha swobodnie.
I wtedy rozległo się pukanie do drzwi. W niedzielne
południe, gdy nic nie powinno się wydarzać, nic złego, nic
bolesnego.
Siedziała w bezruchu parę sekund, może mając nadzieję, że
w ten sposób zniechęci nieproszonych gości. Ale pukanie rozległo
się jeszcze raz, potem jeszcze raz. Odstawiła kubek z herbatą,
zrzuciła z siebie nagrzaną kołdrę i ruszyła w kierunku drzwi.
Wiedziała przecież, że nie było innego wyjścia.
Podobno, gdy przetrwanie organizmu jest zagrożone poprzez
wykrwawienie, mózg wyłącza wszystkie niepotrzebne funkcje
życiowe, by oszczędzać energię i resztki krwi zużywane są do
utrzymania organizmu przy życiu – umierający najpierw przestają
słyszeć, potem widzieć – Weronika czytała o tym kiedyś artykuł.
Gdy otworzyła drzwi i zobaczyła przed sobą cztery poważne
twarze i cztery odznaki, była pewna, że przyszli powiedzieć jej, że
Luke nie żyje. I poczuła wyraźnie, jak gasną w niej wszelkie
oznaki życia.
Tuż przed nią stała jasnowłosa kobieta w czarnej,
dopasowanej kurtce. Wiedziała, że przedstawili się wszyscy, lecz
jej uszy nie zarejestrowały dźwięku. Ich nazwiska na zawsze
przepadły w jej niepamięci i Weronika nigdy potem nie potrafiła
ich sobie przypomnieć, jak gdyby nigdy ich nie usłyszała. Stała
tam osłupiała, gotowa bardziej na cios, niż złą wiadomość.
Wpatrywała się w ich wargi, by z ich ruchu wyłapać imię Luke'a.
Kobieta powtarzała coś cierpliwie i w końcu, poprzez gęstą mgłę
szoku i strachu, dotarły do niej dwa słowa, których nie
spodziewała się usłyszeć.
– Weronika Wilczyńska? – Kobieta uśmiechnęła
uspokajająco.
Weronika zamrugała mocno. „Nic im nie mów.”
– Nazywam się Sonia de Lange – powiedziała cicho.
– Weroniko. Już po wszystkim. Przyjechaliśmy zabrać panią
do domu. – Kobieta patrzyła na nią ciepło. Stojący za nią
mężczyźni byli poważni, ich twarze nie zdradzały cienia emocji.
Dwóch ubranych było w mundury kanadyjskiej policji, kobieta i
stojący obok niej agent byli w cywilu.
Weronika nadal stała w drzwiach, zastygła i ogłuszona.
Kobieta wprowadziła ją do mieszkania, za nią weszli pozostali.
Pozwolili jej zabrać podstawowe rzeczy i naciągnąć spodnie.
Kobieta przyglądała się jej uważnie, od czasu do czasu pytając, czy
dobrze się czuje.
Prawda była taka, że Weronika nie czuła nic. W jej
rozdygotanym nagle ciele była pustka, wszystko ustało, zamarło
lub umarło, poruszała się jakąś ponad fizyczną siłą pochodzącą nie
z niej samej.
Gdzie był Luke? Czy wie, że ją znaleźli? Czy to byli „oni”?
XX
Emma kiedyś uwielbiała niedzielne zimowe popołudnia,
widok śniegu za oknem, brak pośpiechu, aurę oczekiwania i tę nutę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]