[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zobaczył, że kobieta biegnie z powrotem w stronę lasu. W pewnej chwili potknęła się, wyrzuciła w
górę ramiona i upadła na ziemię, niby ptak składający siebie na ofiarę.
Był teraz zupełnie pewien, że w szałasie znajdowało się coś cennego: może ukryła to w
kukurydzy. Wszedł, nie zwracając na nią uwagi. Ponieważ przestało się już błyskać, nic nie
widział. Macał rękami podłogę, aż natrafił na kupę kukurydzy. Kroki skradające się na zewnątrz
podeszły bliżej. Zaczął szperać w kukurydzy - może była tam schowana żywność? Suchy szelest
liści mieszał się z kapaniem kropel i ostrożnymi krokami, składając się na nikły odgłos
przypominający domową krzątaninę. Wtem dłoń jego spoczęła na jakiejś twarzy. Nie mogło go to
już przerazić. Dotykał ludzkiego ciała. Przesunął po nim palce: było to ciało dziecka, leżące
zupełnie spokojnie pod jego ręką. Blask księżyca ukazywał niewyrazny zarys głowy stojącej w
drzwiach kobiety. Z pewnością targał nią niepokój, ale nie można było tego wyczytać z jej twarzy.
Pomyślał: Muszę je wynieść na dwór, gdzie będę mógł coś zobaczyć...
Był to chłopczyk może trzyletni. Miał pomarszczoną, kulistą główkę z kępką czarnych
włosów. Był nieprzytomny, ale żył. Ksiądz mógł wyczuć słabiutkie bicie serca w jego piersi. Znów
przyszła mu na myśl zaraza, ale gdy ujął jego rękę, stwierdził, że dziecko nie ociekało potem, lecz
krwią. Przejęła go zgroza i obrzydzenie: wszędzie gwałt, czyż nie było końca gwałtowi? Zwrócił
się do kobiety z ostrym zapytaniem:
- Co się stało? - Czyżby w całej tej prowincji człowiek był wydany człowiekowi na łup?
Kobieta klęczała o dwa czy trzy kroki, patrząc mu na ręce. Umiała trochę po hiszpańsku,
bowiem odparła:  Americano . Dziecko miało na sobie brązowy kaftanik. Odwinął go aż po szyję.
Chłopczyk był postrzelony w trzech miejscach. %7łycie wyciekało z niego z każdą chwilą. Właściwie
nic tu już nie było do zrobienia, ale trzeba było spróbować...
- Wody - powiedział do kobiety - wody. Nie wyglądało na to, że rozumie, o co mu chodzi.
Przykucnięta obserwowała go bacznie. Jak łatwo o pomyłkę uważając, że człowiek odczuwa ból
tylko wówczas, gdy wyraża go oczyma. Kiedy dotknął drobnego ciałka, zauważył, że poruszyła się
w biodrach, sprężona i gotowa rzucić się na niego z zębami jak zwierzę, gdyby malec choć pisnął.
Zaczął mówić powoli i łagodnie, nie mając pojęcia, ile z tego kobieta rozumie:
- Musimy mieć wodę, żeby go umyć. Nie masz powodu bać się mnie. Nie zrobię mu
krzywdy. - Zdjął koszulę i zaczął drzeć na paski. Było to okropnie niehigieniczne, ale cóż innego
mógł zrobić? Oprócz modlitwy, oczywiście, ale człowiek nie modli się o życie, o to życie. Znowu
powtórzył: - Wody. - Tym razem kobieta chyba zrozumiała. Rozejrzała się bezradnie po
deszczowych kałużach. To jest jedyna woda tutaj - pomyślał. - Cóż, ziemia jest tak czysta jak
każde inne naczynie. Namoczył kawałek koszuli i pochylił się nad dzieckiem. Słyszał, jak kobieta
przypełzła bliżej; była w tym zbliżeniu grozba. Próbował raz jeszcze ją uspokoić. - Nie masz co się
mnie bać. Jestem księdzem. Słowo  ksiądz zrozumiała. Pochyliła się, chwyciła rękę, w której
trzymał mokry skrawek koszuli, i ucałowała ją. W tej samej chwili, gdy jej wargi dotykały jego
ręki, twarz dziecka skrzywiła się, oczy otwarły się i spojrzały na nich, a drobnym ciałkiem
wstrząsnął potworny paroksyzm bólu. Patrzyli, jak gałki oczne przekręcają się ku górze i nagle
niby kulki przy dziecinnej grze, zamierają w bezruchu, żółte i brzydkie brzydotą śmierci. Kobieta
puściła jego rękę, pobiegła do kałuży, nabrała wody w złożone ręce. - Nie potrzeba nam już teraz -
rzekł ksiądz, podnosząc się z mokrą szmatą w rękach. Kobieta rozwarła palce i woda rozlała się na
ziemię. - Ojcze - odezwała się błagalnie, a on ze znużeniem opadł na kolana i zaczął modlitwę.
Modlitwy takie jak ta nie miały już dla niego znaczenia. Hostia to co innego: włożyć ją w usta
umierającego człowieka znaczyło włożyć Boga. To był fakt - coś, czego można było dotknąć, ale to
tutaj nie było niczym więcej jak pobożnym życzeniem. Dlaczego Ktoś miał wysłuchać jego
modlitw? Grzech był przeszkodą nie pozwalającą im ulecieć. Czuł, że jego modlitwy uciskają go
jak niestrawiony posiłek. Gdy skończył, podniósł zwłoki i zaniósł je z powrotem do szałasu niczym
jakiś mebel. Wynoszenie ich na zewnątrz wydawało mu się teraz stratą czasu, zupełnie jak z
krzesłem, które wyniesiono do ogrodu i zaraz wniesiono z powrotem do domu, bo trawa jest
mokra. Kobieta szła za nim potulnie. Nie chciała zdaje się dotknąć ciała, przyglądała się tylko, jak
składa je znowu w ciemności na kukurydzy. Usiadł na ziemi i rzekł powoli:
- Trzeba będzie je pogrzebać. Zrozumiała to i skinęła głową. - Gdzie jest twój mąż? Czy ci
pomoże? - spytał. Zaczęła mówić szybko. Przypuszczalnie mówiła narzeczem Camacho, bo poza
paru hiszpańskimi słowami nie mógł nic zrozumieć. Słowo  Americano znów się powtórzyło;
przypomniał sobie poszukiwanego człowieka, którego podobizna sąsiadowała na ścianie z jego
własną. - Czy on to zrobił?
Potrząsnęła głową. Co się więc stało? - zastanawiał się. Może zbieg ukrył się tutaj, a
żołnierze strzelali do szałasów? To było prawdopodobne. Nagle przykuło jego uwagę to, że
wymówiła nazwę plantacji bananowej. Ale tam nikt nie umarł, ani nie było śladów gwałtu, chyba
że cisza i opuszczenie były tymi śladami. Przypuszczał, że matka zachorowała, ale mogło zdarzyć
się coś gorszego. Wyobraził sobie, że może durny kapitan Fellows zdjął sztucer i operując nim
niezgrabnie wyszedł naprzeciw człowiekowi, którego głównym talentem było szybkie dobywanie
broni lub strzelanie bezpośrednio z kieszeni. Biedna mała... kto wie, jaką odpowiedzialność była
może zmuszona wziąć na siebie. Otrząsnął się z tej myśli i zapytał:
- Masz łopatę? - Nie zrozumiała go i musiał jej na migi pokazywać kopanie. Nowy grzmot
przetoczył się pomiędzy nimi. Nadchodziła druga burza, jak gdyby nieprzyjaciel odkrył, że
pierwszy ogień zaporowy zostawił mimo wszystko paru niedobitków przy życiu. Ten ich zmiażdży.
Znów usłyszał ogromne tchnienie deszczu, odległego o wiele kilometrów. W pewnej chwili zdał
sobie sprawę, że kobieta wymówiła słowo  kościół . Jej znajomość hiszpańskiego ograniczała się
do poszczególnych słów. Zastanawiał się, co przez to rozumiała. Wtem deszcz dopadł ich. Stanął
jak ściana pomiędzy nim a ucieczką, spiętrzył się niby wał i ogrodził ich ze wszystkich stron.
Zapadła zupełna ciemność, przerywana tylko błyskawicami. Dach nie mógł wytrzymać takiej
ulewy - przeciekał na całej powierzchni. Suche liście kukurydzy, na których leżało zmarłe dziecko,
trzaskały jak płonący chrust. Ksiądz trząsł się z zimna. Prawdopodobnie zbliżał się atak febry.
Musi się stąd wydostać, zanim utraci w ogóle zdolność poruszania się. Kobieta, której teraz nie
mógł dojrzeć, powtórzyła znowu błagalnie słowo:  Iglesia . Przyszło mu na myśl, że ona chce
pochować dziecko w pobliżu kościoła lub też tylko zanieść je przed ołtarz, aby dotknęła je stopa
Chrystusa. Cóż za fantastyczny pomysł. Skorzystał z długiego błysku niebieskiego światła, żeby
gestami rąk dać do zrozumienia, iż to jest niemożliwe. - %7łołnierze - rzekł, a ona natychmiast
odparła:
- Americano. To słowo wciąż pojawiało się, jak gdyby miało wiele znaczeń i zależnie od
akcentu, z jakim się je wymawia, oznaczało wyjaśnienie, ostrzeżenie lub grozbę. Może chciała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl