[ Pobierz całość w formacie PDF ]
To, co mówił Lambert, samemu Mieszkowi na myśl przychodziło, ale bezradny się czuł. Odparł
popędliwie:
Wżdy nie będę ścigał stryjny, by ją pożegnać. I nie ja zadry szukałem. Ona mi rzekła, że u siebie tu
jest, zabyć mam, że to stołeczny gród mego rodzica, z którego przed zdrajcami uchodzić musiał!
Nie wiem, co wam czynić powiedział Lambert, widocznie zaniepokojony. Jeno nie zwólcie, by z
was kość niezgody czyniono. Psy, co się o nią pożrą, mogą się wylizać...
Nie dokończył, skłonił się i odszedł. Jasne było, że czy wie coś, czy nie, przeciwny jest poczynaniom, które
zburzą spokój, a wraz z nim ład, jaki nie żałując trudu wprowadzić zdołał w swej diecezji. A może nie tylko żal
mu owoców swej pracy. Rodem związany jest z Awdańcami, książęciu składał przysięgę wierności i
posłuszeństwa, bunt postawiłby go przed trudnym wyborem, choć nie jest przyjacielem Sieciecha. A nie brak
palatynowi i przyjaciół, zwłaszcza wśród niższego duchowieństwa, które uznało papieża Klemensa, bo mu
gregoriańskie nowinki nie w smak były.
Przyszedłszy do stajen Mieszko kazał Brodzikowi osiodłać konia, ale choć ten się wpraszał, nie pozwolił
mu jechać. Chciał pozostać sam i rozważyć, co mu czynić wypada.
Czy chce, czy nie chce, jest kością niezgody. Mógł to przewidzieć, nim wrócił do kraju, a nietrudno było
odgadnąć, czego nie dopowiedział Lambert. Ogarnęło Mieszka poczucie nieznanego niebezpieczeństwa, a
zarazem winy wobec matki. Czy przesąd nią kierował, czy przeczucie, nie chciała wracać. Cóż osiągnął kosztem
jej spokoju? Babka niedługo wnukiem się cieszyła, starzy towarzysze zawiedli się, a krajowi grozi znowu wojna
domowa, to, czego chciał mu oszczędzić, odmawiając przyjęcia pomocy węgierskiego krewniaka. Teraz
pozostaje już tylko czekać bezczynnie na wypadki, które rozstrzygnąć mają nie tylko o jego losie. Jedno, co
może i powinien uczynić, to mieć się na baczności. Poniechać musi samotnych wędrówek, w których uciekał
przed druhami, by się nie wydać z tym, co go gnębi. Może w beztroskim gwarze łowów i biesiad zdoła choć na
chwilę od myśli tych się oderwać. Zawrócił konia i ruszył z powrotem.
Po nocnej śnieżycy wstawał ospale pózny grudniowy dzień. Ciemno było jeszcze, błony w oknach komory,
w której spał Mieszko, dopiero przesiewać zaczynały pierwsze blaski zorzy, gdy obudził go pachołek z
wiadomością, że w świetlicy już się gromadzi łowiecka drużyna.
Królewicz polecił nie czekać z podaniem rannej polewki i zbierał się pospiesznie. Zimowy dzień jest
krótki, w najbliższej okolicy lasy już wytrzebione, grubego zwierza trzeba szukać w puszczy nie tkniętej jeszcze
siekierą osadnika.
Gdy przybrany w futrzaną szubę wyszedł na dziedziniec, na nieboskłonie ukazał się właśnie rąbek
wstającego słońca, różowym blaskiem rozżarzając martwą biel świeżo spadłego śniegu. Z świetlicy dochodził
wesoły gwar, od stajen rżenie koni i niecierpliwe ujadanie psów, rwących się, by dać upust łowieckiej
namiętności. Niebo było bez chmurki, najlżejszy powiew nie strącał z drzew obfitej okiści. Ponowa, ślad zwierza
czytać można jak w księdze. W ciemności dusznej komory zostały nocne myśli, w Mieszku wstawała ochota do
łowów. Gdy pęd zagwiżdże w uszach, na żadne inne nie ma miejsca, jak tylko by dognać uchodzący łup, a gdy
wieczorem zajdzie do matki i żony, nie będzie musiał głowić się, o czym mówić, by się z troską nie wydać. Zona
ongiś prosiła go, by ją zabrał na łowy, dotychczas nie mógł spełnić jej życzenia, ale Eudoksja chętnie o nich
słucha. Może następnej zimy będą mogli jechać razem. Beztroska rozochoconej gromady była zarazliwa, po raz
pierwszy od powrotu z Poznania Mieszko jaśniej pomyślał o przyszłości.
Wśród śmiechów i przekomarzań łowcy wysypali się na dziedziniec, dosiedli koni i zjechawszy ze wzgórza
puścili się w cwał, tak że szczwacze z psiarnią zostali daleko w tyle. Dopiero gdy konie dymić zaczęły w
mroznym powietrzu, królewicz powściągnął swego i jechali stępa, póki nie dociągnęła zdyszana sfora, i razem
już zmierzali ku wyłaniającej się na nieboskłonie poszarpanej linii borów. Dotarłszy zatrzymali się na skraju, a
spuszczone ze smyczy psy z miejsca pognały i mimo że las był nie podszyty, zaraz stracili je z oczu. Przez
[ Pobierz całość w formacie PDF ]