[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jakby metaliczny odgłos pochodzący z daleka. Poznałem było to echo bojowego okrzyku
Indian. Teraz za pózno; gdybym nawet nie był skrępowany nie zdołałbym uratować ani
jednego ludzkiego istnienia!
Nie mogę opisać co się ze mną działo. Owładnęła mną taka wściekłość, że musiałem całą
siłą woli zapanować nad sobą, by nie zdradzić uczucia, które mi pierś rozsadzało. Twarze
strażników wykrzywiał szatański uśmiech; ach z jaką rozkoszą zdusiłbym tych drabów,
chociaż zwykle niełatwo zadawałem śmierć! Nasłuchiwałem niemniej usilnie niż czerwoni.
Wrzask się powtórzył! Była to zwycięska fanfara Indian. Widocznie nie stawiano oporu.
Napad się udał!
Upłynęła godzina, jedna, druga, a nikt nie nadchodził. Zrozumiałem, że żaden z tych
łotrów nie chce opuszczać hacjendy, gdzie zapewne rozpoczęło się już plądrowanie. Wreszcie
po trzech godzinach zjawił się, a raczej nadbiegł jeden z wojowników. Opowiedział z
radością, że wszystko poszło jak z płatka i polecił jechać do hacjendy. Osiodłano konie i
ruszyliśmy. W lesie napotkaliśmy młodszą latorośl domu Wellerów; były steward pozostał
tutaj nie chcąc się pokazywać w hacjendzie. Obrał sobie miejsce, z którego mógł wszystko
widzieć i słyszeć. Leżał na trawie, przy nim stał koń przywiązany do drzewa. Zobaczywszy
nas podniósł się i zawołał:
Co teraz powiecie, master? Gdybyście poruszyli nawet niebo i ziemię nie zmienicie ani
na jotę niemiłej dla was rzeczywistości! Hacjenda jest nasza, a dla was wybiła ostatnia
godzina!
Miałem zamiar nie odpowiadać wcale, a jednak nie mogłem się powstrzymać i zawołałem:
Raczej dla ciebie, łotrze! Dosięgnę cię, skoro tylko będę wolny; możesz w to nie
wątpić!
Zrób to, zrób to! zaśmiał się. Zostać zastrzelonym przez Old Shatterhanda to nie
tylko zaszczyt, ale po prostu rozkosz. Przyjdz więc jak najprędzej! Będę cię oczekiwał z
tęsknotą!
Ten człowiek śmiał się na umór; ja jednak, pomimo beznadziejnej sytuacji, miałem
wrażenie, że obracam już na niego wylot swej strzelby, że słyszę jej krótki, ostry huk.
Wyjechawszy z lasu dostaliśmy się na owe łąki, wśród których widziałem dawniej trzody
hacjendera. Trzody pasły się i teraz; warty jednak trzymali przy nich czerwoni; pasterze
zamordowani leżeli w trawie, żaden z nich nie uszedł z życiem.
Zatrzymaliśmy się przed hacjenda w odległości strzału. Leżeli tam na ziemi skrępowani
wychodzcy, między nimi hacjendero. Ten, zobaczywszy mnie, zawołał:
Pan tutaj, sennor? Skąd pan tu się wziął?
Chciałem pana ratować, lecz niestety sam dostałem się w ręce morderców. Czy
przyznajesz sennor teraz, że miałem słuszność?
Miał pan słuszność, ale przecież niezupełną. Napad sprawdził się, lecz Melton jest
niewinny, jak się pan może sam o tym przekonać!
Wskazał głową w bok, gdzie leżeli Melton i Weller senior również związani. Była to
oczywiście komedia, za pomocą której chciano udowodnić, że nie mieli oni nic wspólnego z
dziełem czerwonoskórych. Zamierzałem objaśnić hacjenderowi, gdy w tej samej chwili
porwali mnie strażnicy i uprowadzili tak daleko, że nie mogliśmy ze sobą rozmawiać.
Przede mną rozgrywała się dzika scena. Brama hacjendy stała szeroko otworem; Indianie
przechodzili całymi gromadami tam i z powrotem, wynosząc z budynków wszystko co tylko
dało się zabrać. Pozostały chyba jedynie futryny okien, drzwi, oraz gwozdzie w ścianach.
Czerwoni wyli z radości jak tygrysy. Uderzyło mnie, że nie składali łupów pod murem, lecz o
wiele dalej; dało mi to powód do przypuszczenia, które niestety sprawdziło się pózniej aż
nadto dosłownie. Hacjendę miano spalić! Dlatego znoszono łupy w bezpieczne miejsce, ażeby
iskry nie mogły ich dosięgnąć.
Ale po co to zniszczenie? Jaki cel miał w tym mormon, który był przecież sprawcą całego
zamachu? To szatańskie wyrachowanie miało mi się wyjaśnić dopiero pózniej.
Do niewoli dostał się tylko hacjendero i jego żona, nie spostrzegłem ani jednej z osób,
które widziałem podczas mego pobytu w hacjendzie, sennor Adolfo , napuchnięty
majordomus, zniknął bez śladu. Wszyscy, dosłownie wszyscy, jak się pózniej dowiedziałem,
zostali zamordowani; powód był mi wówczas jeszcze nieznany.
Grabież trwała prawie do południa; potem spędzono trzody i zgromadzono je na wolnej
przestrzeni na pomoc od hacjendy; mieli ich pilnować Indianie. Skoro się przy tym uporano,
przy wleczono ciała zabitych pasterzy do domu, ażeby spłonęły razem z całym osiedlem.
Wkrótce podniosły się gęste kłęby dymu, naprzód z głównego budynku, potem z małych
domków stojących na podwórzu. Słyszałem jak hacjendero krzyczał z przerażeniem, żona
wtórowała mu głośnym biadaniem.
A miało spaść na niego jeszcze gorsze nieszczęście. Trzydziestu, czterdziestu czerwonych
wsiadło na konie i pojechało w różnych kierunkach. W jakim celu, tego nie mogłem się
domyślić. Po upływie pół godziny zobaczyłem na wzgórzach, po stronie wschodniej,
wznoszący się w powietrzu dym, następnie zauważyłem to samo na południu, a wnet na
północy. Ku zachodowi nie mogłem patrzeć, gdyż leżałem zwrócony głowa w tym kierunku.
Nie było żadnej wątpliwości, czerwoni podpalili las! Wyschnięta trawa posłużyła za hubkę,
którą ogień pożerał z przerażającą szybkością, od niej zajęły się suche gałęzie i pożar wzmógł
się wkrótce tak, że płomień dosięgał wierzchołków drzew. Hacjendero prosił, jęczał i klął na
przemian bez skutku. Czerwoni podsycali ogień dopóki nie rozgorzał tak potężnie, że
żadna siła ludzka nie mogła go powstrzymać i nie ulegało wątpliwości, że soczyste rośliny,
wysuszone na jego skwarze, będą musiały paść pastwą płomieni.
%7łar wzmagał się gwałtownie zmuszając Indian do szybkiego odwrotu. Nałożono koniom
siodła juczne i obładowano je zdobytym łupem. Następnie uformował się pochód. Na czele
jechał wódz; po nim następowałem ja z moimi pięcioma strażnikami; dalej znów kilku Indian,
a za nimi emigranci z hacjenderem i jego żoną; wszyscy byli skrępowani i eskortowani z
obydwóch stron przez czerwonoskórych. Za tymi ostatnimi pędzono na koniec zdobyte konie,
bydło rogate, owce i świnie. Pochód nasz skierowano na północ, z początku wzdłuż
strumienia; potem skoro ten zwrócił się łukiem na prawo, my zboczyliśmy na lewo i
niebawem zatrzymano się, nie wiem czy umyślnie, czy przypadkowo, na tym samym miejscu,
gdzie mormon chciał mnie zastrzelić, a gdzie został przeze mnie unieszkodliwiony.
Unieszkodliwiony? Niestety nie! %7łałowałem obecnie z całego serca, że nie wpakowałem mu
kuli w łeb. Teraz jechał razem z Wellerem obok hacjendera związany tak samo jak jeńcy.
Strażnicy przywiązali mnie do drzewa stojącego na uboczu, był to dowód, że mi nie ufano.
Mógłbym mieć więc słuszne powody do dumy wobec tego, że czerwoni jedynie po mnie
spodziewali się niemiłego figla i przyznaję wytężałem cały swój umysł, aby im go spłatać;
przecież chodziło tu nie tylko o mnie, lecz także o uwolnienie wszystkich innych jeńców i
odebranie Indianom łupu.
Nie należy myśleć, że nazbyt ufałem sobie. Najtrudniejszą sprawą było moje uwolnienie.
Jeśliby się ono powiodło mogłem liczyć na pomoc Mimbrenjów, z którymi miałem się zejść
przy Wielkim Dębie %7łycia.
Indianie zarżnęli wołu, świnię, wiele owiec i mięso ich upiekli. Wieczerzę sprawili obfitą;
nawet jeńcy nie mogli się uskarżać na głód; mnie się dostało tak sporo, że nie mogłem zjeść
[ Pobierz całość w formacie PDF ]