[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wy żyjecie. W puchu. Zmiej się, a ja ci mówię, że w puchu. Wcale ci tego nie żałuję, ale i nie
zazdroszczę. Kiedyś szukałem ciebie w Akademiku. A było południe. Wchodzę do jednego
pokoju  śpią. Do drugiego  śpią. Jeszcze dalej  śpią. Co jest? Chcecie pisać książki? Robić
filmy? A powiesz mi, o czym?
Ale on się zapędza. Bo u nas to nie tyle chcą robić filmy, co statystować. Dawniej podobno
tak  każdy chciał tworzyć wielkie rzeczy, wynajdywać cuda, reżyserować, rządzić. A teraz wolą
statystować. Wystarczy.
Wystarczy kłopotów, które są. Problemy mamy trudne. Bierzmy po kolei  jak dostać się do
Akademika? Prawa pobytu nie ma, bo się przestało być studentem. To trzeba na lewo. Różnie.
Kier z Treflem robią tak: wchodzą, jeden zagaduje portierkę, a drugi gna na górę. Ona za nim
leci, wtedy ten pierwszy pryska drugimi schodami. I już obaj weszli. Teraz trzeba znalezć pokój.
Chodzimy po znajomych. Nas tam lubią, każdy pomoże. Albo jest wolne łóżko, albo na podłogę
kładzie się materac. Kumple podzielą się kocami. Rajskie spanie. Czasem władza robi naskok,
przychodzą nocą na kontrol. Chłopcy chowają nas w szafy, przykrywają płaszczami. No, jak jest
wpadka, to koniec, eksmitują na bruk. Ale jest i tak, że do kontroli wkręca się waleciarz i wtedy
kryje pozostałych. Bo my się dobrze znamy.
Najgorzej się wyżywić. Rano trzeba urwać śniadanie ze stołówki w Akademiku. Koledzy
dadzą połowę swojego, chleba starczy. Na fajki zawsze ktoś pożyczy. A obiad to zupa. Na zupę
nie trzeba kwitka. Można dwa talerze, jak się uda, można trzy. Chleb jest na stołach. Jakoś się
kichy zapcha. A nie  to piwko. Piwem też się żyje.
To jeszcze jedno małe może być, tak? Po co mnie pan wciąga na te gadki? Ja tak nigdy nie
mówię ani nie myślę. Jakbym tak myślał jak Homer, toby ze mnie był stary grzyb. A ja młody
jestem, nie? No niech pan powie, bo sam człowiek nie wie tego na zicher.
Wielki rzut
On jest zawsze pierwszy. Ten w szarym swetrze jest pierwszy i dlatego musi czekać. Siada
pod drzewem, kładzie na kolanach znudzoną twarz, leniwie żuje zdzbło trawy. Boisko jest puste:
nieruchomy prostokąt murawy w owalnej ramie bieżni. Więc kibic w swetrze czeka.
Nie ożywia się nawet, kiedy przychodzi Piątkowski. Kibic śledzi teraz obrządek treningu.
Widzi, jak sylwetka zawodnika spręża się na moment przed rzutem i jak dysk uwolniony z dłoni
leci płaskim, śmigłym lotem, aby opaść na ziemię i przywarować w trawie. Zamach ręki, lot
i upadek dysku będą się powtarzać przez godzinę, niezmiennie, monotonnie. Ten w swetrze
siedzi nieruchomy, ma skrzywioną minę, ale jego oczy patrzą uważnie.
 Można by iść: ciągle to samo  mówię do niego.
 Nie, nie. Czekajmy. Zaraz będzie miał wielki rzut.
Więc zostaję, obaj zostajemy i jeszcze inni, którzy tymczasem przyszli, też zostają, aby
zobaczyć ten rzut, który będzie wielki, rzut na sześćdziesiąt metrów. Czekamy na niego,
ponieważ zawsze czekamy na coś, co by było wielkie, niezwykłe i wspaniałe, co by sprawiło
nam ogromną radość i napełniło nas dumą, a także utrwaliło pewność, że istnieje coś więcej niż
zamykanie i otwieranie biurek o tej samej godzinie, podkoszone cizie, schlebianie szefom,
drobne kanty, uściski bez miłości, przestoje z powodu złej kooperacji, piosenki Rinaldo
Balińskiego, wóda rozlana na stoliku.
Ale na boisku dzieją się zwykłe rzeczy, mozolna harówka zawodnika, zaprawa w tonacji
szarej, codzienność, która nas złości i dręczy, a jednak nie umiemy się jej przeciwstawić. Kibic
w swetrze zaczyna się niecierpliwić, dysk lata krótkim łukiem, za krótkim; kiedy nastąpi wielki
rzut, te sześćdziesiąt metrów?
Patrzymy na Piątkowskiego. On jest spokojny, to wspaniale rozrosłe chłopisko rzuca jakby
od niechcenia, a potem powolnym krokiem, niby to spacer, idzie po dysk, odnajduje go i znowu
rzuca, bez wysiłku, bez tego napięcia, które wydaje nam się konieczne, aby mógł wytrysnąć
wielki rzut. Ktoś na boku mówi, że on teraz, ma szlif, nie rzuca na długość, chodzi o technikę.
Jak się zrobiło rekord świata, trzeba o to dbać. Ale ten w swetrze czeka, na pewno się doczeka,
jeden taki rzut, co to jest dla Piątkowskiego?
Nie, nic z tego. Dysk już nie fruwa, leży na bieżni, mistrz ubiera się i ociężale, trochę
przygarbiony, odchodzi, obrządek zakończony. Zostaje tylko trener, siedział dotąd, nikt go nie
zauważył. Teraz przy nim skupiają się obecni. Idziemy tam. Słyszymy, jak trener mówi, że te
dwa ostatnie rzuty to były właśnie na sześćdziesiąt metrów. A więc były! A myśmy przegapili!
Kibic w swetrze jest rozgoryczony, podejrzewa blagę, co, tu także kant? Nie, te dwa ostatnie
rzuty były murowane, rekord świata pobity na pewno, szkoda, że na treningu, więc nieoficjalnie.
Kibic jest pocieszony, ale tylko trochę, bo widział przecież, a jednak nie widział, może mówić, że
tak, ale sam wie, że nie. Idzie w stronę bramy, chyba z uczuciem niedosytu, jakby skwaszony,
milczący i sam.
%7łal mi tego w swetrze. Nie znam go, ale spotkaliśmy się kilka razy na tym boisku.
Zamieniliśmy parę zdań. Wiem, co go tu sprowadza. Nie przychodzi zachwycać się
Piątkowskim. Jeśli chce coś zobaczyć, to siebie, tego, którym się nie stał. Jakim nigdy nie będzie.
Bo kibic jest z tych, którzy w pewnym momencie zgubili szansę. Nie to, żeby się kiedyś za coś
wziął i to mu nie wyszło, ale że nigdy niczego się nie uchwycił. To jest najgorsze, bo zostawia
pretensję na zawsze. I nie można się od niej  uwolnić. Człowiek miewa w życiu wiele okazji, ale
szansa pojawia się tylko raz. Można ją mieć i zmarnować. Sęk jednak w tym, że można jej także
nie dostrzec. To jest ten wielki rzut: był, a myśmy go nie widzieli.
Kibic dosyć mgliście mówi o swoim zajęciu. Może to inkasent albo referent czy buchalter?
A może nie robi nic? Chyba jednak wykonuje jedną z tysiąca tych bezbarwnych prac, z których
nie da się wykrzesać iskry satysfakcji. Już pogodzony z tą anonimową egzystencją szuka jednak
w przypływie goryczy momentu, w którym popełnił błąd. Czy tu chodzi o błąd, czy o to, że nie
było nawet błędu, ponieważ nie zdarzyło się nic? Nie zdarzyło się? Dlaczego? W którym dniu
powinno nastąpić to, co w jego życiu nie nastąpiło?
Bo właśnie ten Piątkowski miał taki dzień. Mieszkał w Konstantynowie pod Aodzią. Małe
miasteczko, nic się nie da o nim powiedzieć. Tam chodził do szkoły. Miał 15 lat i był szczupłym,
drobnym chłopcem. Kolega dał mu dysk. Zaczął tym dyskiem rzucać. Robi to do dzisiejszego
dnia, przy osiem okrągłych lat. W tym czasie zdał maturę, służył w wojsku, a teraz jest studentem
SGPiS. Ale to są dane z tysiąca życiorysów: szkoła, praca. A tu przecież chodzi o życie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl