[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szczęściem, a potem szczęścia - przeplatanego rozpaczą. Rudy niczego nie mógł trawić.
Ciągle wymiotował. Gdy po skurczach bólów wymiotnych wygładzała mu się twarz
powtarzał: - Jak rozkosznie... Czy może być przyjemniej? Gdy zostali sami z Zośką,
sprawiało im przyjemność trzymanie ręki w dłoni przyjaciela. Rozmowa była wtedy otwarta,
szczera i żaden nie starał się ukryć tak dawniej nieśmiało wyrażanych uczuć przyjazni. Gdy
przychodzili inni - rozmowa stawała się iskrząca, pełna przekomarzań i dowcipów,
wyśmiewania się i udawania cynizmu. Nigdy dotąd to przyjacielskie grono nie czuło się tak
mocno ze sobą związane. Nigdy jeszcze nie było im ze sobą tak miło. Mijały godziny i dnie.
Po pewnym czasie prawda, której nie dopuszczali do świadomości, stawała się oczywista.
Stan Rudego był beznadziejny. Rudy umierał...
Ostatnie dwadzieścia cztery godziny męczył się strasznie. Sen przerywały nieustannie
paroksyzmy bólu. - Tadeusz, Tadeusz, jak boli, jak strasznie boli...
Już nie mogę - i łzy toczyły mu się po policzkach. W Zośce wszystko skręcało się z
cierpienia. Obawiał się, że lada chwila zerwie się z krzesła i zacznie krzyczeć lub wyleci na
ulicę i popełni jakieś szaleństwo. Umierający Rudy był zbyt inteligentny, żeby nie zdawał
sobie sprawy, że los jego jest nieodwołalnie przypieczętowany. Nie wspomniał jednak ani
słowem o śmierci. Po co? %7łeby wprowadzać zbyteczny czynnik zakłopotania wśród
przyjaciół? Istotą każdego cierpienia jest to, że pożąda śmierci jak łaskawej i dobrej
wybawicielki. Rudy cierpiał straszliwie - niewątpliwie więc z myślą o śmierci kojarzyły mu
się uczucia ulgi. Wzywał jej niecierpliwie każdym włóknem umęczonych nerwów, lecz o niej
nie mówił. Gdy w godzinie pewnej ulgi, któryś z przyjaciół zaczął deklamować wiersz o tym,
jak to będzie za dziesięć lat, Rudy przerwał z uśmiechem. - Powoli, panowie, spokojnie - i
machnął ręką. A po chwili - powiedz raczej, Jasiu, ten wiersz Słowackiego... Zapanowała
cisza. Czarny Jaś starając się opanować głos, mówił Testament. Rudy trzymał w dłoni rękę
Zośki i szeptem powtórzył sinymi wargami jedną ze zwrotek:
Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei
A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec...
Rudy i Alek umarli tego samego dnia.
Zmierć ich wywarła wstrząsające wrażenie na braterskim gronie przyjaciół. Zbyt
wielka była poprzednio radość z odzyskania Rudego. Wszystko dookoła na świecie bladło
wobec tej nieprawdopodobnej radości. Radości krótkiej, gwałtownej. I dumy, że ich
braterstwa nie wolno bezkarnie tykać. Teraz, przez kontrast, byli wstrząśnięci śmiercią Alka i
Rudego. Ale śmierć każdego z nich odczuto inaczej.
Zmierć Alka była śmiercią w ich rozumieniu normalną. Normalnym losem
żołnierskim. Jak każda śmierć - poruszyła najgłębsze, najwewnętrzniejsze uczucia tych, co
pozostali. Ale nie kryła w sobie grozy piekieł. Stała się rzecz w pewnym sensie zwykła. Jest
wojna - trudno. My strzelamy - i do nas strzelajÄ….
Wróg ma takie samo prawo do naszej krwi, jak my do jego. Alek uderzał we wroga -
wróg uderzył w Alka. Taka jest żołnierska dola, taki jest żołnierski los - wypełniły się
słowa piosenki. Ale śmierć Rudego? Włosy się jeżą na głowie tych, co widzieli to
zmaltretowane ciało i słyszeli koszmarną opowieść. Tego zapomnieć się nie da. Tego
wybaczyć nie można. W odwet za katowanie podczas śledztw, Kierownictwo Walki
Konspiracyjnej rozkazało likwidację najbardziej wyróżniających się swym bestialstwem
gestapowców Schultza i Langego. W miesiąc po śmierci Rudego w dzień jego imienin, na
ulicy Mokotowskiej w pobliżu placu Zbawiciela stanęło cywilne auto. W jednym z pobliskich
domów mieszkał oberscharfuhrer Schultz, wysokiej rangi gestapowiec, odpowiedzialny za
wydział, który przeprowadzał badanie Rudego. Schultz zaglądał do pokoju badań i udzielał
instrukcji gestapowcom, usiłującym wymusić na Rudym zeznania. Zbliża się godzina, w
której Schultz wychodzi z domu w aleję Szucha. Oto już idzie energicznym krokiem.
Olbrzymi, barczysty mężczyzna o nalanej twarzy i grubym karku. Nie zauważył kilku
młodych ludzi spacerujących ulicą. Jeden z tych ludzi skręca w jego stronę i wyjmuje pistolet.
W oczach Schultza zwierzęce przerażenie. Skręca, zaczyna biec. Padają strzały - Schultz
biegnie dalej w stronę ogrodów działkowych. Strzela drugi pistolet - Schultz wciąż biegnie.
Wreszcie pada zalany krwią. Jeszcze kilka strzałów. Koniec. Jeden z młodych ludzi
odbiera ze stygnÄ…cych rÄ…k gestapowca pistolet, drugi przymocowuje mu na piersiach kartkÄ™,
na której wypisano kilka słów o metodzie śledztw gestapowskich. Gdy wreszcie wsiadają do
auta - towarzysze przyglądają się im z lękiem. A w trzy tygodnie potem, dnia 22 maja, cios
spadł na gestapowca Langego, tego który prowadził sprawę Rudego. Gestapowiec o ósmej
rano szedł przez plac Trzech Krzyży. Szedł zamyślony, z opuszczoną głową. Nagle - drgnął.
Tuż przed nim stał człowiek ze spojrzeniem tak groznym i wyrazem twarzy tak szczególnym,
że gestapowiec uczuł, jak serce w nim zamiera. - Czego pan tu chce? - wymamrotał nieswoim
głosem.
Nieznajomy wyjmuje pistolet. Krew odpływa z mózgu gestapowca. Czuje, jak uginają
się pod nim nogi. Nie usiłuje nawet uciekać. Seria strzałów - i koniec. Tłum w panice umyka
z placu. StrzelajÄ…cy nachyla siÄ™ nad zabitym i przymocowuje do jego munduru podobnÄ…
kartkÄ™, jak przed trzema tygodniami Schultzowi. KtoÅ› drugi odpina od pasa gestapowca
rewolwer. Potem obydwaj spiesznie idÄ… do auta.
Odjechali. W tym czasie Wesoły częściej niż zwykle, przychodził ze swymi
cukierkami na alejÄ™ Szucha.
CELESTYNÓW
Po śmierci Rudego i Alka stan psychiczny Zośki był okropny. Stracił sprężystość,
tylko siłą woli wymuszał na sobie załatwianie bieżących spraw organizacji i życia
codziennego. Z rana leżał długo bezmyślnie wpatrzony w sufit. Spózniał się na spotkania.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]