[ Pobierz całość w formacie PDF ]

człowieka.
Chciałabym mieć dziecko.
Białe jak śnieg, rumiane jak krew,
o włosach czarnych jak heban
Ja też  pomyślała pochylona nad grządką niemłoda już kobieta.  Też bardzo pragnę
dziecka. I wcale nie musi być białe jak śnieg, ani rumiane jak krew, ani mieć włosów
czarnych jak heban. Nawet nie musi być dziewczynką. Po dziewczynki przychodzą złe,
zazdrosne czarownice jak po Znieżkę i Roszponkę. Płeć i wygląd, jakie to ma znaczenie? Dla
kobiety, dla matki  żadne. Dziecko to skarb. Najważniejsze, żeby w ogóle było, a o jego
szczęście już ja się postaram. Kobieta rozprostowała plecy i rozejrzała się nieufnie po
przydomowym ogródku.
 Nie dałabym zrobić mu krzywdy, choćby na mój dom zwaliły się ogry i czarownice
z całego świata  oznajmiła karłowatej gruszy.
Grusza, jakby z niej szydziła, właśnie pączkowała. Kobieta prawie widziała jej
wezbrane, tętniące zielonym życiem soki. Rozejrzała się po ogrodzie. Rozpychająca się
wiosna była nie do zniesienia. Kobieta wciągnęła zapach rozkopanej, żywej ziemi, przełknęła
wzbierające łzy i uwolniła swój ból.
 Chcę dziecka  wrzasnęła, zadarłszy głowę.  Ponad wszystko na świecie pragnę
dziecka  krzyknęła kwietniowemu niebu.
Jej wołanie uniosło się wysoko, wysoko, ponad drzewa w ogrodzie, ponad czerwony
dach domu z krzywym kominem i pomknęło przez gwar wieczoru, przez ciszę i przez czas.
Daleko, daleko usłyszała je jasnowłosa siostra Czasu.
Zmierć szła powoli ocienioną aleją parku. Szła, rozglądając się wokół, a kiedy dotarła
na słoneczny plac, przy którym bawiły się dzieci, usiadła na ławeczce. Wesoła gromadka
biegała wokół fontanny, ktoś gonił za piłką jakaś dziewczynka upadła i głośno się rozpłakała.
Gwar i ruch. Zmierć odgarnęła do tyłu długie, jasne włosy i splotła ręce na kolanach. Jej
spojrzenie zatrzymało się na małym domku, przy rogu przeciwległej ulicy. Domku z
przykładną, czerwoną dachówką i równie grzecznymi skrzynkami czerwonych pelargonii.
Poprzez bielone ściany, wzrokiem właściwym tylko Zmierci, dostrzegła, że w małym pokoju
niemłoda już kobieta rodzi dziecko. Kobiecie było coraz trudniej. Oddychała gorączkowo i
wstrząsały nią dreszcze.
Pieśń dziecka wiła się równie gorączkowo, to wypływała na powierzchnię, to ginęła w
mroku. Zmierć dostrzegła w niej coś odmiennego, innego od pieśni dzieci, w których rytm
zawsze zaglądała. Ten dzieciak w ogóle nie chciał się urodzić, nie pchał się na świat jak
wszystkie. Pragnął pozostać poza czasem.
 Och, kochanie  wyszeptała Zmierć.  Kochanie, należysz już do mnie.
Wstała z ławki i niezauważona przez nikogo poszła wprost do domku z czerwoną
dachówką. Do pokoju weszła tak cicho, jak tylko Zmierć to potrafi, i stanęła przy wezgłowiu
porodowego łóżka. Musiała poczekać, ale wiedziała, że już teraz dziecko się jej nie wymknie.
Chłopiec powoli budził się ze snu. Zniło mu się, że jest ziarnkiem piasku, które zostało
połknięte przez muszlę i zamieniło się w perłę. Tkwił we wnętrzu muszli i bardzo chciał, żeby
ktoś go znalazł. Wiedział, że jest skarbem, tylko nie mógł sobie przypomnieć, kto znajduje
takie skarby.
Kiedy otworzył oczy, słońce obejmowało już pół groty.
 Musi być pózno  pomyślał.  Szkoda czasu.
Zerwał się i skierował prosto do wyjścia. Blask słońca, odbijający się w kwarcowym
łuku sklepienia, oślepił go na chwilę. Chłopiec uderzył mocniej nogami i już był na zewnątrz.
Kochał ten moment. Otworzył się dla niego świat kształtów i kolorów. Minął pomarańczowe,
pięcioramienne rozgwiazdy i wyzłocone słońcem prążkowane ryby. Z zachwytem zwrócił się
w stronę falującego łanu bladoróżowych, prawie przezroczystych ukwiałów. Przepłynął nad
nimi i skierował się w dół, ku ciemniejącym w oddali skałom. Kiedy znalazł się bliżej, zamarł
z wrażenia. Znowu zobaczył dzieci. Na skalnych półkach siedziały dwie dziewczynki,
identyczne jak dwa ziarnka piasku, jak dwie krople wody. Już przedtem widywał dzieci, ale
nigdy dwoje naraz. I nigdy identycznych. Spróbował podpłynąć bliżej, ale tak jak zwykle, nie
mógł. Jakaś niewidzialna ściana odgradzała go od innych, broniąc dostępu. Zły i rozżalony,
wyprężył ciało i wzbił się w górę. Płynął długo, aż się zmęczył i uspokoił. Tu było jasno,
coraz jaśniej. Złotawe światło pulsowało łagodnie, dawało poczucie bezpieczeństwa. Sączyło
się z prześwietlonej słońcem bursztynowej groty, większej od tej, w której spał. Wpłynął tam
ostrożnie. Grota przechodziła w długi tunel wsparty częściowo na skalnym podłożu. Nie było
tu ciemno, bo tworzyły go półprzezroczyste, bursztynowe bloki. Po kilku zakrętach tunel
urwał się raptownie i chłopiec znalazł się w olbrzymiej sali. Pływało tu kilkoro dzieci, kiedy
jednak zbliżył się do nich, rozpierzchły się w różne strony. Podążył za ciemnoskórym
chłopcem, ale ten zatrzymał się gwałtownie, nieruchomiejąc. Inne dzieci zastygły w bezruchu
w tym samym momencie. Dryfowały tak wszystkie, zawieszone w wodzie, patrząc pustym
wzrokiem przed siebie.
Chłopiec zauważył, że każde z nich wpatruje się w lustro, w lustrzaną ścianę sali.
Podążył wzrokiem za najbliższą, dziewczynką, ale zobaczył tylko mgłę, białą, kłębiącą się,
wirującą coraz szybciej. Taką mgłę, w której można się zgubić i zostać w niej na zawsze. W
której możesz krzyczeć, wrzeszczeć, wzywać pomocy, ale i tak nikt cię nie usłyszy; biała
wata zdusi każdy głos i zostaniesz w końcu sam, samiuteńki, odcięty od innych. Z trudem
oderwał wzrok od gładkiej tafli. Dziewczynka, która należała do tego zwierciadła, wydawała
się jednak spokojna, nawet uśmiechała się lekko. Może widziała coś innego? Pozostałe dzieci
również patrzyły przed siebie bez cienia strachu, ich twarze były odprężone i błogie. Opłynął
korowód nieruchomych postaci i znalazł pomiędzy nimi puste miejsce. Wiedziony
instynktownym przymusem, zajął je i spojrzał w zwierciadło. Mgła. Gęsta, niepokojąca mgła.
Nie, mgła ciepła jak mleko, miękka jak puszysta kołderka. A spoza mgły wyłania się obraz.
Ten obraz. Znajomy, rozpoznany od pierwszej chwili, a z każdą następną coraz bardziej
własny. Uliczka w małym mieście, brukowana uliczka, przy której krzywe, chociaż świeżo
pomalowane domy, są tak stłoczone, jakby miały zamiar na siebie wejść.
Wielki jak balon księżyc wisi nad domem krytym czerwoną dachówką, dokładnie nad
kominem, z którego unosi się mały pióropusz dymu. Okna domu są ciemne, tylko w jednym,
narożnym, pali się światło. To światło wzywa i zaprasza, jest wręcz natarczywie znajome.
Chłopiec je pamięta, zna je od zawsze, tylko nie może sobie przypomnieć, skąd. Podpłynął [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl