[ Pobierz całość w formacie PDF ]
— To prawda.
— To niecałkiem kłamstwo — rzekł Barney — lecz też namiastka wielkiej
prawdy.
Zastanawiał się, co gorsze? Trudno powiedzieć. Najlepiej byłoby, gdyby Pal-
mer Eldritch padł trupem z powodu bluźnierstwa krzykliwie ogłoszonego w ulot-
ce, jednak najwidoczniej nie zanosiło się na to. Zło ucieleśnione w jakimś przyby-
szu z układu Proximy, oferującym nam to, o co modliliśmy się przez dwa tysiące
lat, myślał. A właściwie dlaczego czujemy, że to zło? Trudno powiedzieć, ale tak
jest. Ponieważ może to oznaczać połączenie na zawsze z Eldritchem, jakiego do-
świadczył Leo; od tej pory Eldritch wciąż będzie z nami, przenikając nasze życie.
A On, który chronił nas w przeszłości, po prostu będzie patrzył na to biernie.
Za każdym razem kiedy się przeniesiemy, myślał, spotkamy nie Boga, lecz
Palmera Eldritcha.
— A jeśli Chew-Z cię zawiedzie. . . — zaczął głośno.
— Nie mów tak.
116
— Jeśli zawiedzie cię Palmer Eldritch, to może. . . — Urwał. Zbliżali się do
baraku Flax Back Spit; wśród marsjańskiej nocy jarzyło się słabe światło nad
wejściem. — Jesteś już w domu.
Nie miał ochoty pozwolić jej odejść; trzymając rękę na jej ramieniu przytulił
ją, myśląc o tym, co powiedział o niej swoim towarzyszom z baraku.
— Wróć ze mną — powiedział — do Chicken Pox Prospect. Tam pobierzemy
się formalnie i legalnie.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem i zaczęła się śmiać.
— Czy to oznacza „nie”? — spytał drewnianym głosem.
— Co to takiego — spytała go — to Chicken Pox Prospect? Ach, rozumiem; to
kryptonim waszego baraku. Przepraszam, Barney; nie chciałam cię urazić. Jednak
odpowiedź oczywiście brzmi „nie”.
Odsunęła się od niego i otworzyła zewnętrzne drzwi prowadzące do przed-
sionka baraku. Nagle odstawiła latarnię i podeszła do niego, wyciągając ramiona.
— Pokochaj się ze mną — powiedziała.
— Nie tu. Zbyt blisko wejścia — obawiał się Barney.
— Gdzie chcesz. Zabierz mnie dalej — mówiła, obejmując go za szyję. —
Teraz. Nie zwlekaj.
Nie zwlekał.
Wziąwszy ją w ramiona zaniósł ją dobry kawałek od wejścia.
— O rany — powiedziała, gdy położył ją na piasku; potem jęknęła cicho, mo-
że z zimna, które ich nagle owiało, penetrując ciężkie kombinezony nie izolujące
teraz przed wiatrem, lecz uniemożliwiające powstanie prawdziwego ciepła.
Jedno z praw termodynamiki, myślał. Wymiana ciepła; cząsteczki przecho-
dzące między nami, między nią a mną, mieszające się w. . . entropii? Jeszcze nie,
myślał.
— Och — powiedziała w ciemnościach.
— Zabolało?
— Nie. Przepraszam. Proszę.
Zimno odbierało mu czucie w plecach; promieniowało z czarnego nieba. Igno-
rował je jak mógł najlepiej, lecz wciąż myślał o kocu, o grubym wełnianym ko-
cu. . . dziwne, myśleć o tym w takiej chwili. Zamiast mroźnego, rzadkiego powie-
trza, które zmuszało go do spazmatycznego łapania oddechu, jakby już kończył.
— Czy. . . umierasz? — spytała.
— Po prostu trudno mi oddychać. To powietrze.
— Biedny, biedny. . . o Boże! Zapomniałam jak masz na imię.
— To cholernie miłe.
— Barney!
Przycisnął ją mocno.
— Nie! Nie przestawaj!
Wyprężyła się. Szczękała zębami.
117
— Nie miałem zamiaru — rzekł.
— Oooch!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]