[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na tej ziemi niczyjej; władze powiatu oczyściły z roślinności dziesięć stóp kwadratowych terenu, na
których ustawiono słupy linii telefonicznych i energetycznych, lecz reszta obszaru była gęsto
zarośnięta, wyrosła tam prawdziwa dżungla. Kate pomyślała, że gdzieś za żwirową drogą dojazdową
znajduje się rezerwuar Hudson Ridge, lecz dokąd powinna się skierować? Przez czterdzieści minut
poszukiwała uciekającego przed nią dziecka, przez cały czas nawołując: - Derrie? Kochanie... - a
potem, nagle, nieoczekiwanie, ujrzała go zaledwie około piętnastu stóp od niej, patrzył na nią. Głowę
trzymał dziwacznie opuszczoną, wpił w nią spojrzenie, na ustach miał osobliwy, krzywy uśmiech. A
może był to po prostu grymas warg, skurcz mięśni. - O, jesteś, kochanie! Chodz ze mną do domu, tak
się boimy o ciebie. Twój tatuś i... - zawołała. Słyszała swój radosny, energiczny głos, zmuszała się
do uśmiechu, bo być może była to właściwie tylko taka zabawa, zabawa w chowanego w lesie, a w
domu nie wydarzyło się wcześniej nic szczególnego. Być może ona i Stephen zawinili tylko błędnie
oceniając stan rzeczy, oboje byli pełni dobrych chęci, lecz popełnili błąd; teraz najważniejszą
sprawą jest odzyskanie zaufania dziecka. Uszczęśliwiona Kate wyciągnęła dłoń, pragnąc, by Derek
podał jej swoją, on jednak stał nieruchomo, wpatrując się w nią swoimi mrocznymi oczami o
wielkich, rozszerzonych zrenicach; Kate poczuła jakieś wewnętrzne ostrzeżenie, zupełnie jakby ktoś
chłodno i beznamiętnie krzyknął: Nie! Nie dotykaj go! Rzuci się na ciebie! pojęła więc, że nie wolno
jej chwycić go za rękę, lecz tylko zaprowadzić do domu; nieoczekiwanie okazał się posłuszny, choć
był ponury i obojętny. Kate była już solidnie zmęczona, mimo to, gdy wracali do domu, trajkotała
nerwowo, paplała niczym amerykańska mamuśka z telewizora, artykulacja i w ogóle ten sposób
mówienia były jej obce, uznała je wszelako poniekąd za objawienie, które mogła ofiarować
Derekowi po to, by uwierzył, jeśli zechciałby uwierzyć, iż jeśli chodzi o nią, o jego mamusię, to nic
się nie zmieniło.
- Cukiereczku, wiesz, że cię kocham. Ty wiesz. - Oczywiście to, co naprawdę wiedział, było
wielką niewiadomą. Uświadomiła sobie niedorzeczność i bezsens swoich słów. A jednak nie
kapitulowała i nie popadała w milczenie, ostatecznie bowiem była matką tego dziecka, na pewno je
kochała, kochała to, co z niego pozostało, albo takie, jakim je zapamiętała, dlatego też w kuchni,
takiej przytulnej, ciepło oświetlonej, zupełnie jak w telewizyjnej reklamówce, podała chłopcu
kolację, postawiła przez nim talerz na laminowanym blacie stołu, odsuwając się nieco, żeby patrzeć z
trwożliwym zafascynowaniem. Na niego, jak je. Zrozumiała wtedy, że powrócił z nią do domu,
pozwolił, żeby go odnalazła, ponieważ był głodny, ponieważ w tej głuszy jeszcze nie zdołał znalezć
dla siebie odpowiedniej karmy.
Tamtej nocy czy innej. Nie spali. Leżeli oddaleni od siebie. Nie dotykając się.
Teraz ich ciała wzdragały się przed dotykiem. Przypadkowe muśnięcie ciepłej skóry drugiego
wywoływało obrzydzenie. Stało się czymś niemal nieprzyzwoitym.
Albowiem z ich dotknięć wymienianych przed laty, z ich pocałunków - co takiego przyszło na
świat? Jakaż istota zrodziła się z ich niebacznego pragnienia? Bali się nawet o tym pomyśleć.
Było to nocą, w środku zimy, nie, na początku marca - dom drżał od podmuchów wiatru
niosącego ze sobą woń deszczu i zbutwiałych liści. Kate nie pamiętała już dokładnie, która to była
noc, ponieważ przeżyła tyle podobnych nocy, nocy niespokojnego snu, przerywanego łomotaniem
serca, godzin czuwania podobnych do wyblakłych, zniekształconych głazów sterczących z pełnej
wirów ciemnej toni wody; Stephen trącił ją łokciem, zapytał, czy słyszy? - przytłumiony odgłos
kroków w holu, to Derek krążył po nocy, wymknął się ze swojej sypialni, choć mu tego zabronili, a
jednak zamykanie go w pokoju na kłódkę, zabijanie gwozdziami okiennic byłoby równoznaczne z
przyznaniem się wobec samych siebie, że musi przebywać w zamknięciu, jak schwytane zwierzę,
więc dlaczego Stephen trącał ją w ramię, jak gdyby chcąc ją obudzić, udając, że nie wie, iż ona i tak
nie śpi już od dawna, podobnie jak on.
- Czy słyszysz, Kate? To on. - Zupełnie jakby to nie był on, tylko ktoś obcy.
I Kate, która ukojenie znajdowała teraz we śnie, w półprzytomnych godzinach drzemki w ciągu
dnia, kiedy była w domu sama, kiedy jakoś znikały oczy patrzące spojrzeniem zdziczałego
zwierzęcia, a powracało jej utracone dziecko, Derrie, pucołowaty chłopiec wpatrzony w nią z
miłością, wstała z łóżka jednocześnie z mężem; tak, pójdzie z nim, pójdą razem za Derekiem i
przyprowadzą go z powrotem, tak jak to robiła ona sama, nie raz, lecz wiele razy, ubierali się
niezdarnie, a gdy stanęli u szczytu schodów, panujące na dole ciemności wywołały u niej zawrót
głowy, jednak Kate nie rezygnowała, postanowiła, że będzie odważna, silna i uparta, ostatecznie była
matką dziecka, musi wziąć za nie odpowiedzialność, i tak się stanie; zbliżając się do tylnych drzwi
przyśpieszyli, widząc, jak drobna, gibka postać wyłania się z cienia rzucanego przez budynek i mknie
ku lasom. - To on! - Tej nocy wysokie, pędzone przez wiatr strzępiaste chmury przepływały na tle
wielkiej, okrągłej twarzy księżyca, lubieżnej i ospowatej twarzy, mrugającej do nich, wokół żadnych
gwiazd, jak dziwnie, a w oddali Derek biegł pochylony, przypominając do złudzenia dzikie zwierzę,
obznajomione z otoczeniem, ścigali go, szybko zabrakło im tchu, dyszeli ciężko, bo każde
przekroczyło czterdziestkę, byli w średnim wieku, zbyt starzy, żeby myśleć o dziecku i
rodzicielstwie, to była kara za to, że wydali na świat istnienie, wrażliwe i zlekceważone istnienie,
którego nie ochronili. Oboje krzyczeli - Derek! Derek! - ale marcowy wiatr, jakby z nich szydząc,
unosił ze sobą te okrzyki. Okrągła twarz księżyca także spoglądała na nich z góry szyderczo.
Przedzierając się przez bagnisty las, cuchnący rozkładem, wpadając co chwila w doły wypełnione
wodą, która błyskawicznie przemaczała im stopy, przez zarośla, które darły na nich ubrania, przez
głogi, cierniste gałęzie uderzające w ich twarze, biegli tak na chwiejnych nogach przez pół mili, a
może była to mila? docierając w końcu aż do wysypanej żwirem drogi dojazdowej, po drugiej
stronie tej drogi dostrzegli Dereka czy też postać, która w ich mniemaniu była Derekiem, biegła
schylona niemal do ziemi, bystre oczy przenikające ciemności, ich oczy tego nie potrafiły, chyba w
tych krótkich momentach, kiedy niebo otwierało się, jaśniejąc marmurowo, gdy światło księżyca
przebijało się przez gmatwaninę postrzępionych obłoków, oddychali ciężko, dygotali, zdecydowani
za wszelką cenę gonić uciekające dziecko, tracąc je chwilami z oczu, znów je dostrzegając, aż
[ Pobierz całość w formacie PDF ]