[ Pobierz całość w formacie PDF ]

towar - zadeklarował Barney. - Jednakże, jeśli to pani nie odpowiada,
może... pózniej?
Lavender zastanawiała się przez chwilę. Rosie polerowała poręcz
z taką energią, że Lavender zaczęła się obawiać, że zetrze nie tylko
kurz. Mogła naturalnie odprawić pokojówkę i porozmawiać z
Barneyem bez świadków, ale wywołałoby to tylko niepotrzebne
domysły w pomieszczeniach dla służby.
Z pewnością zaś nie mogła zaprosić go do salonu, bo kiedy
bławatnik dostarczał towar, takie rzeczy po prostu nie miały miejsca.
Przygryzła wargę. Sytuacja była wyjątkowo sztuczna, co działało jej
na nerwy. A już fakt, że Barney obsługuje ją w ten sposób, uznała za
wyjątkowo niewłaściwy.
- Gdyby był pan tak uprzejmy i przyszedł innym razem, sir.
Muszę odnalezć materiał i zapakować go, a nie chciałabym narażać
pana na czekanie.
- Chętnie przyjdę nieco pózniej - powiedział Barney znacząco. -
Po kolacji? Może moglibyśmy się spotkać w tym samym miejscu co
kiedyś, panno Brabant.
Lavender odprowadziła go do wyjścia i patrzyła, jak przecina
wyżwirowany podjazd. Była przekonana, że go dobrze zrozumiała.
Będzie czekał na nią pózniej w lesie - a ona z pewnością tam
przyjdzie.
Kiedy wieczorem Lavender wymknęła się furtką, za którą
kończyły się ogrody Hewly, a zaczynał las, Barney już czekał w
cieniu drzew. Zciemniało się i niebo przybrało ciemnoniebieską
barwę, a na jego tle rysowały się czarne kontury rozłożystych
konarów. Barney wyszedł jej na spotkanie i przytrzymał furtkę.
Lavender słyszała szmer strumyka płynącego w pobliżu i świst wiatru
w gałęziach, czuła nikły, orzezwiający zapach lasu. Wieczór był
piękny.
Bez słowa wyrównali krok i ruszyli ścieżką biegnącą skrajem
lasu. Pod nogami szeleściły zeszłoroczne liście. Lavender nie
pozostała obojętna na radosne podniecenie i aurę tajemniczości. Ta
mieszanina uderzała do głowy. Zapragnęła wziąć Barneya za rękę i
biec przez las, póki starczy tchu.
- Ma pani książki? - spytał Barney.
- Tak. - Podała mu paczkę zapakowaną w brązowy papier. -
Przyniosłam też szal, bo pomyślałam...
- To był prezent - wyjaśnił Barney. - W podzięce za pani pomoc,
panno Brabant. - Z jego tonu wynikało, że sprawa nie podlega
dyskusji.
- Och! - Lavender uśmiechnęła się nieśmiało. Jeszcze nigdy nie
otrzymała prezentu od mężczyzny, toteż nie była pewna, czy powinna
go przyjąć. - Cóż... - dołożyła starań, żeby jej głos zabrzmiał
rzeczowo - ...oto pańskie książki! Tym razem paczka jest naprawdę
ciężka! O czym traktują te wszystkie tomy, które pan kupuje, panie
Hammond?
Barney zawahał się.
- To prace z dziedziny medycyny, panno Brabant. Księgarz z
Northampton zamawia je dla mnie w Londynie.
- Studiuje pan medycynę?
Barney roześmiał się.
- Nie, to nie tak! Studiuję farmację, panno Brabant, zastosowania
medykamentów i leczniczych preparatów chemicznych. To dlatego,
kiedy tylko mam okazję, zaglądam do apteki w Northampton i dlatego
zamawiam te wszystkie książki. - Poklepał paczkę trzymaną pod
pachą. - Mam nadzieję, że to nowe londyńskie wydanie Farmakopei,
bo czekam na nie już od dłuższego czasu.
- Od dawna studiuje pan te prace? - dociekała Lavender.
- Och, od zawsze! Mam trochę starych książek przyrodniczych o
leczniczych własnościach ziół. - Barney uśmiechnął się. - Od tego się
wszystko zaczęło, a zawsze chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o
lekach i ich składnikach.
- Chciałby pan wydawać lekarstwa... zostać aptekarzem?
Barney znów wybuchnął śmiechem.
- Wolałbym raczej być farmaceutą! Opracowanie nowych leków
interesuje mnie bardziej niż ich przepisywanie! Tyle że jestem
zupełnym samoukiem, jak zapewne pani się domyśla, i chociaż od
jakiegoś czasu prowadzę korespondencję z pewnym londyńskim
farmaceutą, upłynie mnóstwo czasu, zanim uda mi się zrealizować
moje plany! Pewnego dnia zamierzam zostać członkiem
Królewskiego Towarzystwa Farmaceutycznego, ale...
Na chwilę zawiesił głos, po czym ostrożnie mówił dalej:
- Cóż, jest jeszcze sieć sklepów bławatnych, a mój ojciec ma co
do mnie inne plany. - Znów przerwał. - Proszę mi wybaczyć, panno
Brabant! Była pani aż nadto miła, że zgodziła się pani odbierać
książki przeznaczone dla mnie, lecz nie powinienem zanudzać pani
swoimi planami.
- To nie jest nudne - powiedziała Lavender ciepło - a poza tym na
pewno już pan wie, że ja też interesuję się botaniką. Z prawdziwą
przyjemnością obejrzałabym pana stare książki.
- Mogę je pani pożyczyć, jeśli to panią interesuje - odrzekł Barney
z uśmiechem. - Tak, nie zapomniałem, że rysowała pani rośliny tego
dnia, kiedy wpadła pani w potrzask! A ja, jeśli chce pani wiedzieć,
często zbieram korzenie, korę i liście do moich preparatów. Mam
poważne obawy, że bez przerwy robię sobie wagary, zamiast tkwić w
sklepie!
- To dlatego ciągle chodzi pan po lesie... - zaczęła Lavender, ale
przerwała w pół zdania, uświadamiając sobie, że rozmowa zaczyna
zbaczać w niepożądanym kierunku. Wszystkie jej myśli zdawały się
nieuchronnie powracać do tego momentu, kiedy ujrzała go w leśnym
stawie, a o tym wolałaby zapomnieć. - Sądziłam, że większość
lekarstw wytwarza się z roślin rosnących na antypodach, a nie w
naszych lasach - powiedziała pospiesznie. - Na przykład ipekakuanę
sprowadzamy z Brazylii.
Barney zerknął na nią z ukosa.
- Jest pani bardzo dobrze zorientowana, panno Brabant. Tak, to
prawda, że wiele lekarstw zostało przywiezionych przez badaczy i
kupców, nie oznacza to jednak, że nie powinniśmy szukać własnych.
- Ludzie używali ziół od pokoleń, tak sądzę - zauważyła Lavender
w zamyśleniu. - Nanny Pryor robi ziołową nalewkę, o której mówi, że
jest niezawodna na gorączkę.
- Właśnie. Ostatnio słyszałem o pewnym aptekarzu z hrabstwa
Shrop, który wyleczył puchlinę wodną wyciągiem z liści naparstnicy.
- Barney zmarszczył brwi. - Myślę jednak, że w tych sprawach trzeba
zachować szczególną ostrożność. Wiele z tych roślin może okazać się
trujące, jeśli nie przestrzega się określonej dawki.
- Rozumiem, że nie chciałby pan zatruć mieszkańców Abbot
Quincey dla dobra nauki - zachichotała Lavender. - Czy ktokolwiek
odważył się zażywać pana preparaty, panie Hammond?
- Nie, bo zachowuję moją pracę w sekrecie. Nie mogę pochwalić
się żadnymi sukcesami, bo nie mam pojęcia, czy moje środki są
skuteczne.
Roześmieli się jednocześnie.
- Chyba aptekarze używają nie tylko wyciągów z roślin - podjęła
Lavender po chwili. - Zdaje się, że wykorzystują również zwierzęta,
prawda? Tłuszcz z kozła i psi łój.
- Teraz mówi pani jak czarownica - zauważył Barney. - Chociaż
to prawda, że niektóre stare leki sporządza się na bazie takich
składników. Kiedyś przez parę godzin siedziałem nad rzeką, usiłując
złapać czaplę w sieć, bo chciałem zrobić lekarstwo, wykorzystując
tłuszcz z czapli, ale - pokręcił głową - kiedy w końcu mi się to udało,
nie miałem pojęcia, co począć dalej, toteż wypuściłem ją na wolność
ku swemu i jej zadowoleniu. Jakoś nie mogłem skrzywdzić tego
biednego stworzenia!
- Nawet dla dobra nauki?
- Nawet, panno Brabant! - Barney uśmiechnął się. - Może nie
mam w sobie bezwzględności, niezbędnej do osiągnięcia sukcesu.
- Sukces za wszelką cenę niekoniecznie oznacza zwycięstwo - [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leike.pev.pl