[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stała! W koronie!
– W koronie?! – usłyszałem dwujęk Zosi i Jacka.
– No to i my pójdziemy tam się pomodlić! – skłoniłem się starcowi, a głos mi drżał.
Powoli doszliśmy za róg najbliższego straganu i stamtąd biegiem do wehikułu!
Naciskając bez przerwy na klakson wyplątałem się jakoś z gmatwaniny furmanek.
Jeszcze dwie ulice i pognaliśmy polną drogą wlokąc za sobą tuman kurzu. Jedno wzgórze,
drugie, tuż na nim kępa drzew, krzyżówka, a pomiędzy ciemną zieleniną zdziczałych bzów
zaczerwieniły się smukłe ściany kapliczki...
Zahamowałem, wyłączyłem silnik. W nagłej ciszy pól, która wypełniła wnętrze, gdzieś
wysoko dzwonił skowronek.
Popatrzyliśmy na siebie i cicho otwierając drzwiczki powoli wysiedliśmy z auta. Dziwne,
ale tak zawsze spieszący się ku sensacjom Zosia i Jacek puścili mnie przodem... Przed
kapliczką przyklękli na chwilę, a ja nisko pochyliłem głowę...
Gdy podniosłem twarz, moje oczy napotkały wzrok Madonny, tak przepojony spokojem i
ufnością, że aż przenikający do głębi.
Wykształcenie mówiło mi, że jest to eklektyczna rzeźba, z przełomu wieków, że
wielokrotnie ją od tego czasu przemalowywano i uzupełniano ubytki, ale ten wzrok... jak to
się stało, że przetrwał to wszystko?
– Wujku, korona! – usłyszałem szept Zosi.
No tak, omal zapomniałbym o celu naszego przybycia!
Figura Matki Boskiej, prawie naturalnej wielkości, okryta białą suknią i niebieskim
płaszczem, na który spływał biały welon w złote gwiazdki, unosiła na głowie złotą koronę o
misternej rzeźbie. Niestety, już od podnóża kapliczki widać było, że najprawdopodobniej
wycięto ją z blachy i pomalowano złotolem, w którym polśniewały okryte kurzem szkiełka.
I znowu pudło! – westchnął Jacek.
Mimo to wspiąłem się po stopniach ku figurze. Z bliska kształt korony zdawał się coś mi
przypominać... Gdzieś już go musiałem widzieć! Jakiś rysunek, a może tylko opis?...
Wyciągnąłem rękę.
– Nie, wujku! Nie wolno! – krzyknęła Zosia.
Korona poddała się lekko i zdjąłem ją z białego welonu.
Ręce mi drżały. Ostrożnie przetarłem rękawem jedno ze szkiełek... Rozbłysło nagle,
zaiskrzyło się!...
Wbiłem paznokieć w pęknięcie w złotolu i warstwy farby pod nim. Szarpnąłem. Gruba
łuska odskoczyła z cichym trzaskiem. Pod nią zabłysnął żółty metal...
Złoto!
Pośpiesznie kojarzyłem w myśli kształt, drogie kamienie, złoto, z którego wykonano
koronę dla ubogiej Madonny z wiejskiej kapliczki... Wreszcie wszystko ułożyło się w
sensowną, ale jakże oszałamiającą całość!
– Zaginiona korona Władysława Łokietka... – wyszeptałem.
Zszedłem z koroną do Zosi i Jacka. Ostrożnie podawali ją sobie z rąk do rąk, ale oczy
śmiały się im radośnie.
– No, to wyprzedziliśmy bandytów! – zachichotał Jacek. – Ale co teraz wujek z nią myśli
zrobić?
– Chyba trzeba ją włożyć na figurę... – niepewnie odezwała się Zosia.
– Zwariowałaś?! – oburzył się Jacek. – Przecież w każdej chwili może się tu zjawić
Joanna, Kolekcjoner czy czort wie kto, a wtedy żegnaj, korono!
– Jacek ma rację, Zosiu! Musimy ją stąd zabrać.
– Ależ to świętokradztwo! – oburzyła się dziewczyna.
– Jeśli traktujesz sprawę w tych kategoriach, Zosieńko – zaśmiałem się – to obiecuję ci,
że przekażemy koronę najbliższej kurii biskupiej, czyli lubelskiej, bo obawiam się, że u
miejscowego proboszcza nie byłaby bezpieczna. Poza tym wydaje mi się, że korona ta została
złożona w kapliczce nie jako wotum, a raczej na swego rodzaju przechowanie, czego
dobitnym dowodem jest treść posiadanego przez nas odpisu listu. Właściwe byłoby chyba
odnalezienie jego nadawcy lub spadkobierców i przekazanie korony im właśnie.
– Wujek to zawsze! – prychnęła Zośka, ale grzecznie wsiadła do wehikułu. Na wszelki
wypadek, przed wyruszeniem w drogę, rozejrzałem się dokoła. Nikogo. Tylko daleko
samotny motocyklista dłubał coś przy swojej maszynie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]